Laur SDP 2011;
Anita Gargas; Łukasz Kowalski; Zbigniew Bartuś; Andrzej Tomczak;
Ewa Szkurłat-Adamska; Wojciech Waligórski;

Informacja o konkursie


LAUR SDP 2011

DLA LECHA JĘCZMYKA


Lechowi Jęczmykowi – za to, że widzi to, co skryte.

Zarząd Główny Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich


Dla mojego środowiska i pokolenia Lech Jęczmyk był jednak i zawsze będzie kimś więcej, niż świetnym wydawcą i tłumaczem. Był przede wszystkim autorytetem. Dziś, gdy to słowo zostało mocno zdeprecjonowane i przysługuje ludziom, którzy nie wiadomo z jakiej racji mądrzą się na różne tematy w telewizji, może wstyd tak mówić, ale mam na myśli to zapominane powoli, właściwe znaczenie słowa. Jeśli Jęczmyk pochwalił czyjś tekst, to było wiadomo, że jest dobry. Jeśli pochwalił jakiś detal, to było wiadomo, że trzeba jeszcze nad nim mocno popracować. Żeby kiedykolwiek zganił, nie przypominam sobie, brak pochwały wystarczał w zupełności.


l_jeczmyk

Nie pytaliśmy go oczywiście tylko o ocenę naszych i cudzych tekstów. Pytaliśmy go o historię, o współczesność, o − nikt oczywiście tego tak nie nazywał, ale o to chodziło − wybory moralne. W jednej z najciekawszych antyutopii science fiction, 451 Fahrenheita Raya Bradbury’ego, w totalitarnym kraju gdzie władza niszczy książki, obywatele bronią się przed nią ucząc się książek na pamięć. Sami stają się żywymi książkami. Tak samo działo się w PRL. Ludzie mądrzy, wielcy, którzy w normalnym świecie wszystkie swe zdolności i talenty oddaliby w pracy, odnosząc należne im sukcesy, tu, gdzie jedynym dostępnym człowiekowi prawemu sukcesem było się nie zeszmacić i pozostać na marginesie, zachowywali je dla przyjaciół i znajomych. Zamiast książek, których i tak nie można było napisać ani wydać, rodziły się kunsztowne opowieści przy kieliszku albo filiżance. Zamiast książek ustawianych na honorowym miejscu na półce, byli towarzyscy guru, gawędziarze i mistrzowie, na spotkanie z którymi młodzież dopuszczano tytułem wyróżnienia, i których się słuchało − może złe słowo, z którymi się obcowało − z poczuciem intelektualnej i duchowej lewitacji. Owoż Lech Jęczmyk był zawsze i pozostaje jednym z ostatnich doskonale zachowanych egzemplarzy tego rodzaju ludzi ksiąg.

O ile mi wiadomo, Bradbury nigdy nie był w Polsce i nie poznał Lecha Jęczmyka, bo gdyby tak zrobił, wprowadziłby do swej powieści jedną ważną poprawkę. Otóż u niego każdy z bohaterów jest tylko jedną książką, podczas gdy Jęczmyk jako żywa książka był dla mnie i moich kolegów wszystkimi możliwymi dziełami światowej literatury naraz.

Może przesadzam, mówiąc „wszystkimi”. Był wszystkimi książkami, jakie mógł stworzyć umysł prawy. I to było najważniejsze. To, że obcowało się ze znakomitym wydawcą i znawcą literatury to jedno. To, że zarazem był on wielkim erudytą, to już był bonus. Ale do tego wszystkiego był jeszcze wzorem człowieka uczciwego, który w realnym socjalizmie potrafił jasno wyznaczyć granicę, jakich człowiek przyzwoity nie przekracza.

„Nie mogłem się rozwijać w górę, więc postanowiłem się rozwijać na boki” − powiedział mi kiedyś w wywiadzie, tłumacząc, dlaczego, licząc się z wyrzucaniem z pracy, na wszelki wypadek miał kilka zawodów, i jeszcze uprawiał judo, w którym zresztą występował za młodu w narodowej reprezentacji. Obawa przed utrata pracy nie była bezzasadna, zdarzyło się to trzykrotnie. Dwa razy na polecenie KC PZPR, i raz − w TVP − na osobiste polecenie prezydenta Lecha Wałęsy. Trudno o lepszą rekomendację dla naszego laureata. I trudno też o przykład człowieka, który by znosił takie sytuacje z większym spokojem ducha, w stoickim przekonaniu, że przyzwoitość nie może być bezkarna i że takie drobiazgi należy mieć wliczone w cenę. To oni mieli kłopot ze mną, a nie ja z nimi, powiedział mi we wspomnianym wywiadzie Lech Jęczmyk, i traktuję to zdanie jako życiową wskazówkę.

Szczęście z Jęczmykiem jest takie, że w nowych czasach swoje fascynujące opowieści biesiadne zaczął, nakłoniony przez współpracowników, spisywać. Powstawały w ten sposób comiesięczne felietony, którym autor, często odwołujący się do spostrzeżeń Bierdiajewa, nadał wspólny nadtytuł „Nowe Średniowiecze”. Później na bazie tych felietonów powstała książka „Trzy końce historii, czyli Nowe Średniowiecze”. A całkiem niedawno kolejny tom − „Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze średniowiecze”. Kto ich jeszcze nie przeczytał, ten nie zdaje sobie sprawy, jak jest ubogi.

I właśnie jako autora felietonów, niezwykle erudycyjnych, totalnie niepoprawnych, a momentami wręcz szalonych w łamaniu stereotypów i utrwalonych skojarzeń, zachwalam Jęczmyka tym, którzy dotąd o nim nie wiedzą bądź wiedzą byle co. To z nich czerpię swoje ulubione zdania, które często przywołuję, a przykład − „ze starcia kapitalizmu z socjalizmem zwycięsko wyszedł feudalizm”, albo „jeśli wydaje ci się, że wymyśliłeś coś nowego, to znaczy, że masz braki w oczytaniu”. Powiem szczerze, czytać Jęczmyka to nie to samo, co słuchać go na żywo, ale też rozwija intelektualnie, inspiruje, a przede wszystkim otrzeźwia jak kubeł wylanej na zaspany łeb zimnej wody.


Laudacja wygłoszona przez Rafała Ziemkiewicza





Wywiady z laureatami

Konkurs 2011 r.


Z Anitą Gargas, laureatką Głównej Nagrody Wolności Słowa, rozmawia Błażej Torański.


O śledztwie dziennikarskim w sprawie katastrofy smoleńskiej.


gargas

Anita Gargas

dziennikarka śledcza, z wykształcenia matematyczka. Pracuje w “Gazecie Polskiej”. Była szefem redakcji publicystyki i reportażu oraz wicedyrektorem ds. publicystyki TVP1. Autorka programu “Misja specjalna”. Wcześniej pracowała w „Ozonie”, w „Nowym Świecie” i w „Tygodniku Solidarność”. Jest autorką filmu śledczego – “10.04.10” – w którym docieka przyczyn katastrofy smoleńskiej.


Jadwiga Kaczyńska mówi w Pani filmie „10.04.10”: „Wydaje mi się, że to nie była zwykła katastrofa”. Pani też tak się wydaje?

Jestem pewna, że to nie była zwykła katastrofa. Przekonałam się o tym w Smoleńsku, gdzie byłam dwa razy. Po raz pierwszy z ekipą „Misji specjalnej” we wrześniu 2010 roku. Już na początku uderzyło nas, na jak małym obszarze doszło do katastrofy. Trzy długości tupolewa na dwie i pół długości jego skrzydeł. Ten skrawek ziemi można było prawidłowo zabezpieczyć, zebrać wszystkie dowody: szczątki ofiar i samolotu. Stało to w sprzeczności z tym, co słyszeliśmy, że nie udało się dobrze zabezpieczyć tego terenu, ponieważ był zbyt rozległy. Jeszcze w maju pielgrzymi odnajdowali fragmenty wraku i ciał. Z kolei relacje świadków – którzy coś widzieli lub słyszeli tego feralnego dnia – były rozbieżne z tym, co mówili przedstawiciele państwa. A już koronnym argumentem stały się zdobyte przez nas filmy i zdjęcia z miejsca katastrofy, zarejestrowane przez pierwszy tydzień. Pokazywały one metodyczne niszczenie przez stronę rosyjską najważniejszego dowodu w sprawie: wraku samolotu. Rosjanie wybijali łomami szyby, butami deptali miejsca, które powinni zabezpieczyć specjaliści. Używali koparek, spychaczy, stalowych lin. Miażdżyli szczątki. Nie można już było stwierdzić, na jakiej wysokości doszło do awarii – jeśli w ogóle do niej doszło – i kiedy nastąpiło zderzenie z ziemią.

Która z wersji jest Pani bliższa: o błędach ludzi, awarii silnika, zamachu?

Zebrane przez nas dowody wskazywały, że o ile nie mamy pewności, że doszło do zamachu, to mamy stuprocentową pewność, że doszło do mataczenia w śledztwie. Z jakiego powodu, skoro rzekomo wszystko było w porządku i o katastrofie zdecydował tylko błąd pilotów, którzy uparli się, aby wylądować?

Największą siłą „10.04-10” są dowody na zacieranie śladów i kneblowanie ust świadkom, zastraszanie ich. Sparaliżowani strachem ludzie zatrzaskiwali przed Panią drzwi.

Po wrześniu 2010 byłam w Smoleńsku jeszcze raz: w lutym 2011 roku. Dotarłam do świadków, których wcześniej nie przesłuchała ani prokuratura polska, ani rosyjska, ani komisja badająca wypadek. Odnaleźliśmy bez problemu naocznych świadków ostatnich sekund lotu tupolewa. Ludzie ci się nie znają, gdzie indziej pracują i mieszkają, ale ich relacje były spójne, uzupełniały się. Wynika z nich, że kiedy samolot był kilkanaście metrów nad ziemią, doszło do dziwnego zdarzenia.

Za ogonem tupolewa, jak mówili, pojawił się ogień. Jakby pięciometrowa kometa, żółtko gigantycznego jaja.

Mówili o rozbłysku, jakby wybuchu, ale używali różnych porównań w zależności od kąta widzenia. Nie zajęła się tym ani komisja Millera, ani MAK. Niewątpliwie nie była to normalna reakcja samolotu. Argumentowano, że jak pilot dodaje mocy silnikowi, to pojawia się słup iskier. Jednak z takim zjawiskiem mamy do czynienia wyłącznie w samolotach wojskowych, a nie pasażerskich. W TU-154 czegoś takiego nie ma. Pytanie, skąd to się wzięło? Prawdopodobnie coś, co miało związek ze środkowym silnikiem, kluczowym dla sterowności samolotu. Czy to była awaria? Czy rezultat działania osób trzecich, co można nazwać krótko: zamachem.

Film realizowała Pani już po ogłoszeniu raportu MAK – zasznurował ludziom usta.

Rzeczywiście zamknęli się. We wrześniu rozmawiali o wiele chętniej, zapraszali do domów, gawędzili. W lutym mieliśmy już poczucie, że zostali zastraszeni i byli uprzedzani o naszym przyjściu. Grożono im odpowiedzialnością za to, co powiedzą, straszono więzieniem.

W „10.04.10” nie wypowiadają się politycy, urzędnicy, eksperci państwowi, tylko zwykli ludzie. Zwyczajni ludzie nie kłamią?

Nie, bo nie mają w tym interesu. Dlaczego ci Rosjanie mieliby nas okłamywać? Jeśli już zdecydowali się na rozmowę, to – jak myślę – po to, aby jak najszybciej ujawnić prawdę! Mają bowiem poczucie winy za zmowę milczenia swych ojców i dziadów 70 lat temu wokół zbrodni w lasach katyńskich w pobliżu Smoleńska. Wydaje mi się, że nadal ciąży nad nimi odium i nie chcieli, aby historia zatoczyła koło.

Zwyczajni niezwyczajni przed kamerą wypowiadali się odważnie. Nie wie Pani, jakie ponieśli konsekwencje?

Nie utrzymujemy z nimi kontaktu, nie telefonujemy, nie mejlujemy, ale tylko dlatego, żeby nie przysparzać im dodatkowych kłopotów. Mamy świadomość, że z pewnością są inwigilowani, zwłaszcza po tym, jak film trafił na ekrany. Bo już po pierwszej naszej wizycie we wrześniu autor filmiku z miejsca katastrofy, na którym słychać strzały, zmuszony został do porzucenia pracy w warsztacie samochodowym. Musiał odejść, by przeżyć. Teraz pracuje na drugim krańcu Smoleńska. Niełatwo było do niego dotrzeć.

Co prokuratura zrobiła z materiałem dowodowym, który podsuwa film? Z zeznaniami ludzi?

Ujawnię portalowi SDP, że złożyłam w prokuraturze dowody: film z wypowiedziami świadków, nagrania, niepublikowane zdjęcia. Wyraźnie wskazują one na metodyczne niszczenie wraku. Nic z tym nie zrobiono. Śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Nie jesteśmy więc na drodze prawdy?

Jesteśmy. Przełomowym momentem mogą być ujawnione przez „Gazetę Polską Codziennie” nagrania z rozmów Bogdana Klicha z Edmundem Klichem. Wynika z nich, że strona polska niestety współuczestniczyła w ukrywaniu prawdy o odpowiedzialności Rosjan za katastrofę. Rząd polski dysponował żelaznymi dowodami, co do procedur zobowiązujących stronę rosyjską do zamknięcia lotniska w razie bardzo złej pogody. A pogoda była o wiele gorsza niż przewidują normy.

Dlaczego do dzisiaj telewizja publiczna, kierowana przez człowieka „Solidarności” i byłego dziennikarza katolickiej „Niedzieli” nie wyemitowała „10.04.10”?

Nie wiem. To jest dla mnie bolesne, bo jestem przekonana, że wyjaśnienie okoliczności śmierci prezydenta Rzeczpospolitej to jeden z najważniejszych obowiązków każdego dziennikarza. Dziwi mnie, że instytucja, która ma do wypełnienia także misję publiczną, eliminuje – z powodów politycznych – temat tak oczywisty. Boli mnie zwłaszcza, że filmy i książki o katastrofie smoleńskiej kolportowane są tylko w drugim obiegu. Krzepiące jest natomiast, że drugi obieg zaczyna się rozwijać niezależnie od woli władzy – i z konieczności – przejmuje obowiązki mediów publicznych. Ale dlaczego mamy tolerować fakt, że media publiczne nie wypełniają swych konstytucyjnych obowiązków?

Historia zatoczyła koło i wolne słowo – jak w PRL – znowu znajduje swą przestrzeń jedynie w salkach katechetycznych?

Ładnie pan to ujął. Ale muszę też dodać, że w drugim obiegu film „10.04.10” obejrzało już ok. 4 mln osób. Wyemitowały go dwie kablówki i żadna inna telewizja. Mam więc wrażenie, że telewizja publiczna pozbawia się możliwości zdobycia potężnej widowni, a co za tym idzie – pieniędzy z reklam.

Z czego wynikają ataki na Panią ze strony środowiska dziennikarskiego? Zwłaszcza po materiałach o katastrofie smoleńskiej. Z zazdrości? Zawiści? Zakłamania?

Mam wrażenie, że dziennikarze, którzy nieustępliwie dążą do wyjaśnienia wszystkich okoliczności katastrofy są odbierani przez środowisko jako wyrzut sumienia. Pokazujemy, że wbrew wszystkiemu, idąc pod prąd, można robić swoje, dążyć do prawdy. Że nie trzeba zerkać na aktualne układy polityczne. Że można realizować dziennikarstwo śledcze, dotykające mechanizmów rządzenia państwem. Że można patrzeć władzy na ręce. Chcę przypomnieć, że zostałam wyrzucona z telewizji publicznej, kiedy nadal rządził tam PiS. Jesteśmy wyrzutem sumienia dla dziennikarzy, którzy uważają, że należy skulić ogon pod siebie i bezrefleksyjnie wypełniać wszystkie polecenia przełożonych. Nawet jeśli są one sprzeczne z etyką dziennikarską, zdrowym rozsądkiem czy po prostu z prawdą.

Ale ma Pani świadomość, że dzisiaj po wręczeniu Pani Nagrody Wolności Słowa posypią się komentarze, że “SDP-PiS” przyznało swoją najważniejszą nagrodę „pisowskiej” dziennikarce?

W zarządzie SDP są przedstawiciele wszystkich mediów – prasy, radia telewizji – prywatnych i publicznych. Reprezentatywny przekrój. Ale oczywiście zdaniem TVN i „Gazety Wyborczej” jedyną reprezentacją środowiska jest jury Grand Press, gdzie od lat ci sami przyznają sobie nagrody. Pan z „Polityki” nagradza Pana z Radia Zet, a ten Pana z TOK FM, ten ostatni Pana z „Gazety Wyborczej” i koło się domyka. Dlaczego pozwoliliśmy sobie wmówić, że oni reprezentują media głównego nurtu? Zachowujemy się, jakbyśmy byli mniejszością. Brakuje nam odwagi i umiejętności rozpychania się, gardzimy chamskimi metodami pracy, nie mamy cech, którymi dysponują tamci. Ale czasy, kiedy oni mieli monopol, dawno minęły. Pomagają nam w tym Internet, drugi obieg, lokalne telewizje i gazety. To my jesteśmy mainstreamem! Strażnikami prawdy i wolnego słowa.

Źródło: portal www.sdp.pl




Z Łukaszem Kowalskim, laureatem Nagrody Watergate SDP – za dziennikarstwo śledcze – rozmawia Błażej Torański.


O nagrodzonym filmie „Testament”.


kowalski

Jak Pan przypuszcza: dlaczego władze Bielska- Białej oddały Żydowi z Australii na podstawie lewego dokumentu świeżo wyremontowaną kamienicę wartą 4 mln 300 tys. zł?

Moje prywatne zdanie jest takie, że ktoś musiał mieć w tym niezły interes, aby ta sprawa tak łatwo przeszła przez Urząd Miasta, prokuraturę i sąd.

Ktoś wziął łapówkę?

Ostrożnie formułuję zarzuty, bo w filmie nie udało mi się tego udowodnić. Doszedłem do etapu odzyskania kamienicy przez Józefa W., Żyda z Australii na podstawie sfałszowanego testamentu. Wiem, że chciał ją błyskawicznie sprzedać. Nie miał zamiaru administrować, ani wynajmować. Ale kiedy udowodniłem, że testament jest podrobiony, zaczęło się robić gorąco. Prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, w czyje ręce ostatecznie miała trafić kamienica.

Nad tematem pracował Pan trzy lata.

Zrealizowałem dwa reportaże. Nad pierwszym, wyemitowanym w „Ekspresie Reporterów”, rozpoczęliśmy pracę w listopadzie 2009 roku. Przeczytałem w lokalnej gazecie o tym, jak w centrum Bielska- Białej przez lata stała zaniedbana kamienica. Urząd Miasta wyremontował ją za publiczne pieniądze i nagle, kilka miesięcy później, odnalazł się testament i spadkobierca. Nadzwyczaj szybko Józef W. wygrał w sądzie sprawę o stwierdzenie nabycia spadku po Beti W., jego zmarłej w Izraelu ciotce, choć kamienica od dawna była już własnością Skarbu Państwa. Ten ostatni nabył ją przez zasiedzenie. Zbyt wiele było zaskakujących zbiegów okoliczności. Kiedy dotarłem do testamentu – przełożonego na język polski przez tłumacza przysięgłego – mnie, laikowi, wydało się niemożliwe, aby na podstawie pełnego braków dokumentu wydać cokolwiek, nie mówiąc o kamienicy wartej ponad 4 mln złotych.

W poszukiwaniu prawdy trafił Pan do Hajfy, Jerozolimy, Tel-Avivu.

Ustalenie czegokolwiek w Izraelu jest bardzo trudne, bo panuje tam opinia, zresztą uzasadniona, że społeczność żydowska w Polsce została ograbiona. Trudno mi więc było znaleźć kogoś, kto zechce pomóc w realizacji reportażu obnażającego patologiczne mechanizmy, pokazującego, że utraconą kamienicę chce odzyskać Żyd na podstawie sfałszowanego testamentu.

Pomogła Panu Eva Kuklis adwokat z Izraela, paradoksalnie zajmująca się odzyskiwaniem mienia pożydowskiego w Polsce. Ale dlaczego prawnicy bialskiego samorządu nie zakwestionowali tego „testamentu”? Nie złożyli w polskim sądzie żadnych wniosków dowodowych? Nie domagali się opinii, ekspertyz, ba, nawet nie stawiali się w sądzie?

To jest dobre pytanie. Pytałem o to w kancelarii adwokackiej, która zajmowała się sprawą w imieniu Urzędu Miasta, ale nikt nie chciał ze mną rozmawiać. Rzeczywiście Urząd Miasta nie zrobił nic, aby kamienica pozostała własnością Skarbu Państwa. Nie zgłaszano żadnych wniosków ani zastrzeżeń do bardzo podejrzanego dokumentu. Dlatego sprawa łatwo przeszła w sądzie. Niezawisły sąd też nie wykazał jakiejkolwiek inicjatywy, choć miał możliwości zgłoszenia od siebie uwag, co do przedłożonych mu dokumentów. Wszystko potoczyło się po myśli wnioskodawcy z Australii.

Obnażył Pan w „Testamencie” kilka instytucji: Urząd Miasta, reprezentujący Skarb Państwa, prokuraturę, sąd, nawet CBA.

Tak, sędzia także miał możliwość zakwestionowania testamentu, ale tego nie zrobił. Skandalicznie jednak zachował się Urząd Miasta. Odniosłem wrażenie, jakby nikomu w magistracie nie zależało na majątku wartym ponad 4 mln zł. CBA także nie wykonało żadnych czynności. Od rzecznika dostawałem tylko lakoniczne odpowiedzi, że nie udzielają w tej sprawie żadnych informacji. Ale nie podjęli jakichkolwiek decyzji. Pomyślałem w pewnej chwili, że już chyba tylko mnie na tym zależy (śmiech) i właścicielce restauracji z parteru, którą chciał wykurzyć nowy właściciel.

Kto wobec tego wziął łapówkę, skoro tak wiele instytucji wykazało inercję w tej sprawie? Nieprawdopodobne.

Słusznie pan zauważył, że musiałoby w tym uczestniczyć zbyt wiele instytucji i osób na różnych stanowiskach. Prowadząc śledztwo cały czas miałem jednak nieodparte przekonanie, co do niezliczonych zbiegów okoliczności. Aby naczelnik Wydziału Mienia Gminy powiedziała dwa zdania przed kamerą, namawialiśmy ją dwie godziny. Nie docierały do niej żadne argumenty. Jakbyśmy rzucali grochem o ścianę. Zapierała się, nie miała żadnych wątpliwości, co do autentyczności testamentu i prawidłowości procedury, jakby nie chodziło o mienie wielkiej wartości.

Podejrzewał Pan zmowę milczenia?

Kilka razy próbowaliśmy rozmawiać z urzędnikami. Prezydent poświęcił nam zaledwie ułamki sekund. Złapaliśmy go na korytarzu, jak wychodził z sesji Rady Miasta. Powiedział dwa zdania, ale nie odpowiedział na pytania. Rzecznik prasowy kategorycznie odmówił wypowiedzi. Utwierdzałem się w przekonaniu, że urzędnicy nie mają czystego sumienia.

A może to były po prostu urzędnicze błędy, a nie korupcyjny układ?

Też myślałem, że był to niesłychany ciąg błędów. Ale policja, która wyjaśniała sprawę na zlecenie prokuratury, była bliska ujawnienia fałszerstwa testamentu. Niestety, prokuratura nakazała wstrzymanie tych działań. Nie było woli dochodzenia do prawdy.

Prokuratura umarzając postępowanie zakneblowała usta policjantom.

Tak, bo policjanci działali na zlecenie prokuratury. Dopiero dwa lata później inny prokuratur zlecił ekspertyzę dokumentu.

Dlaczego nie zrobili tego wcześniej?

To jest dobre pytanie. Szefowa Prokuratury Bielsko-Biała Północ tłumaczyła, że prokurator nie wpadł na ten pomysł, choć dzieci wiedzą, że trzeba było to sprawdzić. Być może był jakiś nakaz z góry, aby to przemilczeć. Funkcjonariusze i urzędy były ślepe i głuche. Na pewno wzbogacił się spadkobierca, który stał się właścicielem kamienicy, łamiąc prawo. Ale kto jeszcze? Tego nie wiem. Z czterech milionów złotych kilka osób można było obdarować.

Także CBA? Może obnażył Pan zwyczajnie słabość państwa polskiego? Jego instytucji.

Reprywatyzacja jest dla państwa polskiego niewygodnym tematem. W tym przypadku chodzi o majątek odebrany Żydom wart ponad 60 miliardów dolarów. Należałoby im wypłacić w jakiejś formie odszkodowania. To trudne, zważywszy na kondycję ekonomiczną, w jakiej obecnie jest państwo. W Izraelu doskonale to rozumieją, ale z drugiej strony mówią „Zaraz, zaraz, ale to są nasze pieniądze”. Eva Kuklis, która od 25 lat zajmuje się odzyskiwaniem mienia żydowskiego w Polsce podzieliła ten sam los. 1968 rok, kilka godzin na spakowanie rzeczy i bilet w jedną stronę. Trudno im się dziwić, że upominają się o swoje majątki.

Jakie były reakcje na Pana reportaże?

Oberwało mi się z dwóch stron. Jedni zarzucali mi, że chciałbym oddać majątek Polaków Żydom, drudzy, że przyczepiłem się jednego Żyda. Nawet jeśli jemu ta kamienica się nie należała, słyszałem, to wielu innym powinno się majątek oddać. A ja chciałem tylko na tym przykładzie pokazać, że brak ustawy reprywatyzacyjnej sprzyja patologiom.

I spekulantom, jak Józef W.

Dokładnie. Ale jestem też zdania, że nie działał on w Polsce sam. Niewątpliwie trudni się tym zorganizowana grupa przestępcza.

Jaka jest skala przekrętów, jaki Pan ujawnił na przykładzie bialskiej kamienicy?

Nikt nie prowadzi takiej statystyki. Na pewno na wielką skalę ten proceder ujawniono w Krakowie.

Co uzyskał Pan swoim reportażem? Poleciały głowy w bialskim magistracie?

O to samo pytała mnie Eva Kuklis. Przy skali zaniedbań, jakie udało mi się ujawnić, niejedna osoba mogła stracić pracę. Tymczasem konsekwencji nie ma żadnych. Nikt nawet dyscyplinarnie nie został ukarany. Nie mówiąc o odpowiedzialności karnej. Film jest materiałem dowodowym i przed emisją prokuratura zabiegała aktywnie w Telewizji Polskiej o udostępnienie im nagrania. Wiem jednak, że “Testament” nie został dołączony do akt sprawy, choć rozstrzyga ją jednoznacznie.

Źródło: portal www.sdp.pl




Ze Zbigniewem Bartusiem, laureatem Honorowego Wyróżnienia SDP za dziennikarstwo śledcze, rozmawia Andrzej Kaczmarczyk.

O niebywaniu, dochodzeniu do prawdy i dziennikarskiej satysfakcji.


bartus

Zbigniew Bartuś

absolwent politologii i dziennikarstwa na Uniwersytecie Śląskim, dziennikarz i publicysta “Dziennika Polskiego” od 1992 roku, obecnie szef działu reportażu. Kilkadziesiąt nagród dziennikarskich, m.in. SDP, NBP (Nagroda Grabskiego – 4 razy z rzędu, w tym Nagroda Główna), Nagroda im. Kwiatkowskiego (Publicysta Ekonomiczny Roku), Nagroda Dziennikarzy Małopolski za publicystykę. Współzałożyciel i past prezydent Rotary Club Oświęcim. Członek Zarządu Fundacji Pamięci Ofiar Obozu Zagłady Auschwitz-Birkenau.






Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, że w Krakowie, jak się to mówi “na mieście”, koledzy po fachu żartują, że jak jest konkurs dziennikarski to na pewno wygra go Bartuś?

…? Szczerze mówiąc nic o tym nie wiem. Nie obracam się w krakowskim światku dziennikarskim. Jestem tak pochłonięty zbieraniem materiałów do własnych tekstów i czytaniem cudzych, że nie mam czasu “bywać”.

Żeby była jasność to życzliwy żart, ale prawdą jest, że jesteś kolekcjonerem dziennikarskich nagród.

Podobno... [śmiech]. Mieszkam w małym, choć znanym miasteczku, jakim jest Oświęcim, pracuję wprawdzie w nieco większym Krakowie, ale i on leży z dala od centralnych mediów, głównych ośrodków władzy i opinii. Wszyscy chyba dziennikarze prasy regionalnej wiedzą, jak trudno się w takiej sytuacji przebić ze swoimi tekstami do szerszej publiczności oraz zaistnieć w ogólnopolskich konkursach. To, że moja praca jest dostrzegana w dalekiej Warszawie, jest z jednej strony miłe, a z drugiej – i to jest chyba najważniejsze – dzięki temu sprawy i historie, które opisuję, mają większe szanse na szczęśliwe zakończenie. Specjalnie nie zabiegam o nagrody, moje teksty zgłaszają często do konkursów życzliwe mi osoby, głównie wierni czytelnicy. I rzeczywiście uzbierałem kilkanaście nagród lub wyróżnień SDP oraz kilkadziesiąt innych od różnych gremiów i organizacji. Bardzo cenię sobie główną nagrodę im. Grabskiego dla dziennikarzy ekonomicznych. To wielka satysfakcja, bo to nagroda środowiskowa premiująca “czarną robotę”, a z tego chciałbym słynąć. Ponieważ nie bywam na salonach – chyba, że akurat kogoś stamtąd ścigam [śmiech], nie znam osobiście jurorów w najważniejszych konkursach. Widzę ich przeważnie dopiero na wręczeniu nagród. Mogę zatem wierzyć, że otrzymuję wyróżnienia za materiały napisane zgodnie z zasadami sztuki dziennikarskiej.

Tegoroczne wyróżnienie dla Ciebie ma ładne uzasadnienie: “za konsekwentne wieloletnie dążenie do prawdy”.

To powinno być credo każdego dziennikarza. Należę do idealistów, choć niektórzy pukają się w czoło, bo przecież nie jestem młodzieniaszkiem, w “Dzienniku Polskim” pracuję od czasu studiów, czyli od 20 lat. Niektórzy by powiedzieli, że w takim czasie człowiek wyzbywa się złudzeń, a idealizmu to już na pewno. Jestem jednak w o tyle szczęśliwej sytuacji, że mój niepoprawny idealizm połączony z wiarą w sens misji dziennikarskiej ma silne – materialne – podstawy. Po prostu wiele tekstów, które napisałem “dążąc do prawdy” – coś załatwiło, zmieniło. Zgłaszający się do mnie ludzie mówią często, że jestem ich ostatnią deską ratunku, bo np. w ich sprawach zapadły już prawomocne wyroki sądowe i nie ma nadziei, koniec. A jednak dociekanie prawdy i jej ujawnianie na łamach potrafi pomóc w ultrabeznadziejnej sytuacji. Uruchomić działanie właściwych instytucji, gdy trzeba – doprowadzić do zmiany złych przepisów, bo i takie bywają efekty mojego pisania. Chodzi zatem nie tylko o dążenie do prawdy, ale i o to, by zmieniało ono świat na lepsze. Wiem, że brzmi to staroświecko, ale ja w to wierzę. Mam w dodatku, tak po ludzku, dziką satysfakcję, że mogłem komuś pomóc.

Wyróżnienie dostałeś za dwa teksty w spokrewnionych sprawach. Pierwszy jest o brutalnym łamaniu praw pracowniczych w dużej korporacji, która o ironio otrzymała certyfikaty “Solidna firma” i “Solidny pracodawca”. Skąd wziąłeś temat?

Czytelnicy mówią mi, że krąży po Krakowie fama – i jestem z tego dumny – że “jak się już nic nie da zrobić, to się idzie do Bartusia i pyta, czy by się jednak nie dało czegoś zrobić, a ten nawet jak uzna, że się nie da – to i tak próbuje”. Kiedy widzę ewidentną ludzką krzywdę, próbuję poruszyć sumienia decydentów, zwrócić uwagę polityków, prokuratury, sądów. Jak każdy dziennikarz. Wspomniana fama dotarła do ludzi zmagających się od lat z ową “solidną” korporacją. Nie byli oni nawet wcześniej czytelnikami “Dziennika Polskiego”, część z nich mieszka w innych regionach Polski, gdzie Dziennik się nie ukazuje. Zadzwonili do mnie i opowiedzieli bardzo smutną – i mocną historię. Sprawa wydawała się jednak nie do załatwienia. Beznadziejna po prostu.

Jednak się tym zająłeś. Dlaczego?

Bo chciałem pomóc, a poza tym miałem możliwość zająć się nietypowym dziennikarstwem śledczym. Zazwyczaj polega ono na tym, że dziennikarz tropi niecne sprawki władzy publicznej. A tu trzeba było rozpracować dużą międzynarodową korporację. Znaleźć wiarygodnych świadków i nakłonić ich do relacji, z których nie wycofają się w wypadku ewentualnego procesu sądowego. Potwierdzić ustalenia w kilku źródłach, zgromadzić dokumenty itd. Słowem: użyć wszystkich narzędzi stosowanych przy tropieniu nadużyć władzy. To oczywiste. Żyjemy dziś nie tylko w gąszczu przepisów stworzonych przez władzę publiczną, ale i w gąszczu zasad ustalonych przez korporacje. Władza korporacji bywa dla szarego człowieka bardziej dokuczliwa niż władza instytucji publicznych. Tak było tutaj.

A propos władzy korporacji. Słyszałem, że owa korporacja, którą przedstawiłeś w niekorzystnym świetle, starała się nie dopuścić do ukazania się tekstu.

Redakcja już jest przyzwyczajona, że jak przygotowuję materiał, to pojawia się próba cenzury prewencyjnej. Jakaś znana kancelaria działająca na zlecenie opisywanego podmiotu lub osoby, np. biznesmena czy polityka, przysyła nam ostrzegawcze pismo, że jak wydrukujemy cokolwiek to nas zniszczą. Tak było i tym razem. Specjalnie się nie przejęliśmy, ale oczywiście jeszcze raz sprawdziliśmy, czy wszystko się zgadza i tekst poszedł. Po tym oczywiście dostaliśmy kolejne pismo – z żądaniem usunięcia tekstu ze stron internetowych, gdyż “narusza on dobra osobiste mocodawcy”. Reakcja miała zapewne związek z tym, że publikacja wywołała ożywioną dyskusję w środowiskach korporacyjnych. Opisane zostało coś, o czym do tej pory jedynie szeptano. Można powiedzieć, że próbowano nas przestraszyć głośnymi nazwiskami prawniczymi. Dziennik oparł się naciskom i bezpodstawnym żądaniom, niezgodnym z prawem prasowym. Tu chwała Piotrowi Legutce, który wtedy był naczelnym, a mnie zawsze wspierał w takich sytuacjach. Jak się ma naczelnego, który ci ufa i jest gotów iść wraz z tobą na “wojnę o ideały” przeciwko wielkim tego świata, pracuje się o wiele łatwiej. Opisane przez nas ofiary korporacji też w pewnym momencie uznały, że walczą nie tylko o swoje prawa, ale i fundamentalne zasady. A właściwie – zmianę patologicznych zasad działania korporacji. W tej korporacji nie można było chorować. Nigdy. Cudownie zdrowiejesz, albo wynocha z firmy. Zasada ta dotyczyła nawet najwierniejszych menedżerów, oddanych korporacji 365 dni w roku, 24 godziny na dobę. Mających przed chorobą świetne wyniki. Postanowiliśmy pomóc pracownikom w walce z tym zjawiskiem.

Z jakim efektem?

Chyba dobrym. Opisałem bezprawne działania człowieka, który w tej korporacji zajmował się zwalnianiem ludzi i ten człowiek stracił stanowisko. Udało nam się to, z czym przez kilka lat nie poradziło sobie grono prawników, wysokich pracowników państwowych instytucji, czy sędziów.

Ale czy korporacja zmieniła swoje obyczaje?

Z sygnałów, które potem napływały z tej firmy wynikało, że zmienił się nie tylko wspomniany człowiek. Zmieniły się przede wszystkim korporacyjne obyczaje. Podobne zmiany spowodował drugi tekst. Opisałem w nim, jak pracowniczka znanej i szanującej się kancelarii, zatrudniającej najlepszych prawników od prawa pracy, pomagała pani Monice, jednej z ofiar korporacji, a potem ją nagle porzuciła. Czemu? Bo korporacja stała się nagle ważnym klientem owej szanującej się kancelarii. Doszło do tego, że prawniczka z owej kancelarii wystąpiła w sądzie przeciwko Monice. Opisałem wszystkie fakty i oddałem głos środowisku prawników. Okazało się, że podobne sytuacje nie są niczym nadzwyczajnym – choć na kilometr pachnie to, a raczej śmierdzi, konfliktem interesów. Udało mi się pokazać, że choć w tej konkretnej sytuacji de jure wszystko było w porządku, to de facto zasady etyki zostały złamane. Kancelaria zmieniła swoje postępowanie. Mam też wrażenie, że dyskusja po tym tekście w środowisku radców prawnych doprowadziła do wypracowania nowych, wyższych standardów postępowania. W realu, a nie tylko – w deklaracjach.

Źródło: portal www.sdp.pl




Z Andrzejem Tomczakiem, laureatem nagrody SDP im. Eugeniusza Kwiatkowskiego za dziennikarstwo ekonomiczne, rozmawia Błażej Torański.


tomczak

Andrzej Tomczak

rocznik 1965. Mieszka w Bydgoszczy. 20 lat pracy w dziennikarstwie. Reportażysta. Związany z TVP. Ostatnio nagrodzony w konkursie SDP za dwa reportaże – „List do Anny” i „Franczyza” – wyemitowane w „Magazynie Ekspresu Reporterów”. Autor filmów dokumentalnych . Zainteresowania: historia, literatura piękna, filozofia.









Czy Twój 5-letni syn Wojtek odebrał już elektryczny młynek do pieprzu w programie bonusowym Payback?

Nie odebrał, ale zrozumiał doskonale, że z Paybackiem jest coś nie tak.

Reportaż „List do Anny” zbudowałeś na ofercie, którą dostał Wojtek. Wynikało z niej, że kupując kawę lub piwo pięciolatek może zbierać punkty, a potem odbierać nagrody, takie jak młynek do pieprzu. Czy firma Loyalty Partner, zarządzająca tym programem lojalnościowym, odpowiedziała Ci na pytanie, jak weszła w posiadanie danych osobowych Twojego dziecka?

Nie odpowiedziała i unikała odpowiedzi. Po emisji reportażu próbowała nawet wrobić mnie – przekonywali, że to ja podpisałem zgłoszenie do programu. Ale to nie była prawda. Nie wiem, czy to istotne.

Bez znaczenia, bo ochronie prawnej podlegają dane osobowe każdego, od urodzenia, a więc i Twojego pięcioletniego Wojtka.

No tak.

Ale jak takie dane wrażliwe wyciekają do firm?

Nadal się zastanawiam: ze szpitala czy z ewidencji ludności Urzędu Miasta? Z ośrodka zdrowia, gdzie się leczył, a może z przedszkola? Nigdzie indziej nie zgłaszaliśmy jego danych i oprócz rodziny nikt ich nie znał.

W Polsce handluje się danymi osobowymi?

Z całą pewnością. Nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Są firmy, które się w tym specjalizują i zarabiają wielkie pieniądze. Równocześnie naruszają naszą prywatność i interes ekonomiczny. Potwierdził to inny mój reportaż o sms-ach, które dostajemy. Niekontrolowany odruch powoduje, że odsyłamy i płacimy. Chciałem w „Liście do Anny” uświadomić widzom, jak łatwo podejrzane firmy zdobywają nasze dane i przesyłają je potem na druga półkulę, jak w przypadku Wojtka – do Wietnamu.

Ale kto tym handluje? W historii Wojtka źródeł wycieku jest niewiele, ale średnio dorosły Polak wyraża setki razy zgodę na wykorzystanie swoich danych osobowych. Takie klauzule podpisuje się zawierając rozmaite umowy – od instalacji telefonu czy dostawy gazu – ale i wysyłając CV w poszukiwaniu pracy. Co nam grozi?

Jesteśmy inwigilowani. Cele zdobycia naszych danych są różne, ale najczęściej ekonomiczne. Po prostu robi się na nas biznes. Możliwe jest nawet wyłudzenie kredytu. Zorganizowane grupy przestępcze podrabiają dokumenty, w których podają prawdziwe dane. Bank sprawdza, okazuje się, że ktoś taki jest. W „Liście do Anny” zderzyłem świat dorosłych ze światem dziecka. Pokazałem agresję przekazu. Ale Wojtek jakby się tym nie przejmował, dobrze sobie poradził.

Pokazałeś jakby trzy rzeczywistości, trzy światy: dziecka, wirtualnego handlu i obiegu danych oraz rzeczywistego zagrożenia.

No tak. Ale pokazałem też skalę zjawiska. Opisana przeze mnie firma ma ponad 2 mln klientów! Skąd wzięli ich dane?

Nie znasz odpowiedzi?

Na to właśnie pytanie mi nie odpowiedzieli.

Czy wniosek płynie z tego taki, że Polacy powinni obawiać się programów lojalnościowych, Paybacków, Grouponów itp.?

Na pewno trzeba się zastanawiać nad wyrażeniem zgody na obrót naszymi danymi. Na przykład przy umowie telekomunikacyjnej możemy nieopatrznie zgodzić się na prawo przekazania danych innej firmie, która z kolei może handlować nimi z kolejną. Nieświadomie uruchamiamy efekt domina. Wydaje nam się, że wyraziliśmy zgodę na wykorzystanie naszych danych w celach marketingowych tylko raz, a to nieprawda. Jedna zgoda może doprowadzić do tego, że nasze dane będą krążyć w setkach firm.

To tak, jak ujawnienie czegoś w Internecie. Zdjęcia czy informacje mogą krążyć w sieci do końca świata i jeszcze jeden dzień dłużej.

Dlatego trzeba być bardzo ostrożnym.

Czytasz pod umowami wszystkie informacje napisane maczkiem?

Nie sposób jest czytać wszystko. Świat zbyt szybko pędzi. Działam więc racjonalnie. Czytam dokładnie tylko to, co może mnie wiele kosztować. Pomijam jednak czytanie umów od A do Z, jeśli mam do czynienia z dobrymi markami. Jeśli nie jestem pewien, doczytuję opinie w Internecie, na forach.

No właśnie. Masz zaufanie do znanych marek. Jak bohaterowie Twojego drugiego reportażu – „Franczyza” – którzy powierzyli pieniądze ajentowi Getin Noble Bank, znanej marce, której właścicielem jest jeden z najbogatszych Polaków. I stracili ciężko zaoszczędzone pieniądze. Jaki popełnili błąd, skoro zaufali logo i wystrojowi wnętrz znanego banku?

Rzeczywiście padli ofiarą perfekcyjnie zorganizowanego oszustwa. Wśród ofiar są bowiem ludzie wyczuleni na krętactwa, nawet policjanci. Ale jaki popełnili błąd? Zawarli umowy pożyczki nie z Getin Noble Bankiem, tylko z jego ajentem. Nie przeczytali uważnie umów. Ale trudno ich też obwiniać, bo byli przekonani, że lokują pieniądze w prawdziwym banku. Wystrój wnętrza budynku, stroje urzędujących pań, logo banku, teczki firmowe, nawet te same komputery, na których wcześniej zawierali umowy z Getin Bankiem. Mieli prawo się nabrać.

Getin Noble Bank tymczasem zostawił ich na lodzie. Jeden z klientów mówi przed kamerą, że bank wyhodował przestępcę pod swoimi skrzydłami i teraz znalazł kozłów ofiarnych.

Jest tam więcej ciekawych wątków. Na przykład transakcje powyżej 10 tys. euro powinny być rejestrowane i kontrolowane nie tylko przez bank, ale i przez inspektora nadzoru bankowego. Analitycy mogli to łatwo wyłapać, a tego nie zauważyli. Dziwne. Bo to nie jest tak, jak powiedział w filmie rzecznik banku, że wśród milionów transakcji nikt nie jest w stanie tego wychwycić. Postawa banku zdumiewa. Dlatego klienci poszli do sądu. Ale prawda jest też taka, że bank wykorzystuje lukę prawną. Gdyby ci sami klienci ulokowali pieniądze nie u ajenta, ale w oddziale, Getin Noble Bank wziąłby za nich odpowiedzialność i wypłacił pieniądze. Niestety, nie zauważyli, czego im się nie dziwię, małych literek „ajent”.

W „Ekspresie Reporterów” śledzisz absurdy w administracji, opisujesz mechanizmy wyłudzeń, maskarady, patologie. Czy nie jest to rezultat słabości państwa polskiego i luk w prawie?

Nie obwiniałbym tu państwa, bo rekordowego oszustwa na skalę światową dokonał Bernard Madoff, który stworzył w Ameryce piramidę finansową, zdefraudował ok. 65 mld dol. powierzonych mu przez tysiące osób. Zaufali mu m.in. Steven Spielberg, John Malkovich i właścicielka L’Oreala Liliane Bettencourt, najbogatsza kobieta na świecie. Niewątpliwie jednak wielu oszustwom sprzyjają luki w prawie. Rolą dziennikarzy jest je wyłapywać.

Źródło: portal www.sdp.pl




Z Ewą Szkurłat-Adamską, laureatką honorowego wyróżnienia Nagrody im. Stefana Żeromskiego, rozmawia Marek Palczewski.


O losie porzuconych, starych ludzi, o obiektywizmie w reportażu i głupocie urzędników.


szkurlat

Ewa Szkurłat-Adamska

Dziennikarka Polskiego Radia Kraków. „Podwójny magister” czyli historyk i politolog w jednym ciele. Laureatka Nagrody Głównej SDP Wolności Słowa (za reportaż śledczy w 2007 roku) i ponad dwudziestu konkursów na reportaż radiowy. Jej reportaże reprezentowały Polskie Radio na międzynarodowym festiwalu Prix Europa w Berlinie, zostały nagrodzone m.in. przez Fundację Batorego, 3 Ministrów i Marszałka Senatu RP. Laureatka nagrody SDP w 2011 za reportaż „7 dolin czyli polityka w okolicznościach przyrody”, wyróżniona za reportaż „Porzuceni”.


Idą Święta. Myśli Pani czasem o tych bohaterach reportażu „Porzuceni” – samotnych i opuszczonych przez bliskich, pozostawionych przez nich w szpitalach i przytułkach, bo rodzina nie chciała mieć kłopotu?

Myślę – i dlatego powtórzyłam ten reportaż przed Świętami. Może ktoś po wysłuchaniu go zadzwoni do swojej starszej krewnej, babci czy sąsiadki? Seniorzy z mojego reportażu wydawali się tacy bezbronni – siedzieli cichutko na szpitalnych łózkach i patrzyli w okno, albo na drzwi. Czekali.

Ci starzy ludzie próbowali w reportażu usprawiedliwiać czyny swoich dzieci czy wnuków – dlaczego?

Bo ból, który czują jest zbyt wielki. Próbują go zagłuszyć słowami, które budują nadzieję i złudzenia. Przecież porzuceni seniorzy mają pełną świadomość tego, co się stało. Wielu z nich cierpi na depresję, właśnie z powodu odrzucenia. Zakład Opieki Leczniczej zwiększył liczbę zatrudnionych psychologów, bo nie radzili sobie z nastrojami pacjentów. Podziwiam personel, który robi co może, aby poprawić ich samopoczucie. Ale nie zastąpią im rodziny. Mogą dać tylko namiastkę tego, czego oni potrzebują.

W „Porzuconych” dominuje smutek, motyw odrzucenia. Ale jest i druga strona ludzkiej natury, którą Pani pokazuje w innych reportażach. Na przykład w nagraniu zatytułowanym „Serce” przedstawiła Pani wielkie poświęcenie i oddanie lekarzy małym pacjentom przywożonym do Krakowa z Ukrainy i Białorusi z wydawałoby się nieuleczalnymi wadami serca. Tam było zło, tu triumfuje dobro. Co mocniej Panią porusza?

Zawsze chcę pokazać to, co widzę i czego się dowiedziałam. Dobro mnie cieszy, zło -wytrąca z równowagi. Te reportaże było bardzo trudno zrealizować. Musiałam przekonać ludzi, że zależy mi, aby nagrać materiał prawdziwy, a nie szybki. Media elektroniczne mają pewne ograniczenia. Nie mogę stać, obserwować, a potem to opisać. Muszę skłonić ludzi, aby zechcieli się wypowiedzieć. I to często jest problem. Kiedy ludzie mogą się czymś pochwalić – chętnie się wypowiadają. Jeśli mają mówić o sprawach złożonych i trudnych, to nabierają wody w usta. Słuchacze, którzy czasem do mnie piszą po emisji reportaży twierdzą, że w najciemniejszym nawet tunelu pokazuję światło. Bo ono zawsze gdzieś tam tkwi – nawet w „najczarniejszej” historii. Ja go nie tworzę, po prostu szukam go, aż znajdę.

Czy reportaż rejestruje tylko życie, czy ma je również zmienić?

Jest formą autorską – więc tak naprawdę przedstawia problem lub bohatera moimi oczami. I tu spada na mnie wielka odpowiedzialność, aby ten obraz był pełny i prawdziwy. Parę moich reportaży zmieniło życie bohaterów lub rzeczywistość w której funkcjonują. Po emisji audycji o Polakach z Kazachstanu zgłosił się sponsor, który zaoferował dużą sumę pieniędzy. Stowarzyszenie kupiło za nie dom, w którym zamieszkały 4 rodziny. W innym wypadku sponsorzy zafundowali operację małemu Michałkowi – reportaż nagrodzony przez SDP 4 lata temu zmusił urzędników do wzięcia odpowiedzialności za błędne decyzje, audycja o dwuznacznym etycznie zachowaniu lekarzy wobec chorych na SM skłoniła krakowski oddział NFZ do przyjrzenia się sytuacji chorych i usprawnienia źle funkcjonujących kolejek po interferon. Rok temu amerykańska Polonia odnalazła w Internecie mój reportaż o powodzianach z Małopolski. Wyemitowali go w lokalnym radiu, na charytatywnym balu i zebrali 13 tysięcy dolarów. Przekazali to krakowskiej fundacji, która kupiła m.in. sprzęt dla tamtejszej OSP. Skorzystała na tym cała społeczność.

Prywatni ludzie pomagają, a urzędnicy i politycy – jak oni się zachowują?

„Człowiek strzela, a Pan Bóg kulę nosi”. Wykonuję swoją pracę najlepiej jak potrafię, ale nigdy nie mam gwarancji z jakim odzewem się spotka. Czasem zrobienie reportażu wstrzymuje pewne działania. Bo rozmówcy muszą liczyć się z tym, że znowu wrócę z mikrofonem i zapytam czy zrealizowali swoje obietnice. Przeraża mnie postępujące poczucie bezkarności polityków, samorządowców i urzędników. Nawet jeśli złapię ich na kłamstwie lub im je udowodnię to uśmiechają się jakby chcieli powiedzieć „i co mi zrobisz”? Oni dobrze wiedza, że są w pewnych konfiguracjach politycznych i w związku z tym są „nie do ruszenia”.

Obnaża Pani głupotę urzędników. Da się ją zwalczyć?

Nie da się. Pracuję nad tym od piętnastu lat, ale uważam, że od co najmniej pięciu lat jest coraz gorzej.

Demaskuje Pani niektóre polskie mity, choćby mit żołnierza – patrioty. Jeden z nich po powrocie z wojny irackiej mówi: „czuję, że wszystko, co oddałem temu krajowi, o kant dupy rozbić”. Co Pani czuje, kiedy słyszy takie słowa?

On tak czuje i ja go rozumiem. I cieszę się, że zechciał to powiedzieć do mikrofonu – on może, bo już odszedł z wojska. To nie znaczy, że nie jest patriotą. Wielu tak myśli, ale boją się o tym mówić. Zwykły żołnierz nie może się tak po prostu wypowiedzieć, od tego są rzecznicy. Ci przechodzą szereg szkoleń, gdzie ich uczą jak rozmawiać z dziennikarzami. Żołnierze są rozgoryczeni. Mają powody. Proszę sobie przypomnieć o ilu aferach w wojsku donosiły media. Miliony złotych znikały za sprawą wysokich oficerów. Narażano życie i zdrowie żołnierzy, bo dowódcy fałszowali dokumentację. Ci, którzy narażają swoje życie na misjach są według mnie paskudnie traktowani przez polityków, którzy jeżdżą się z nimi fotografować „przy kotlecie”, a przez kilka lat nie potrafili ustawowo rozwiązać problemów weteranów. Najpierw wysłali ich na wojnę, a potem, przed wyborami, podważali sens naszej obecności w Iraku czy Afganistanie. To jakaś schizofrenia. No i sprawa Nangar Khel. Nie oceniam winy czy nie-winy. Sam sposób zatrzymania oskarżonych żołnierzy i ich traktowania był skandaliczny. Odegrano jakiś teatr – na potrzeby polityków różnych opcji.

Reportażysta może zachować obiektywizm w takiej sytuacji? A może powinien współodczuwać ze swymi bohaterami: przeżywać ich stresy, ból, niepowodzenia, nadzieje i sukcesy?

To zależy od tematu i bohatera. Jeśli przygotowuję reportaż śledczy lub interwencyjny, to muszę wykazać się zegarmistrzowską precyzją. Tu nie ma miejsca na emocje, a nawet jeśli się pojawią-nie mogą wpływać na przedstawienie wszystkich za i przeciw. Nie utożsamiam się z moimi bohaterami, ale często się z nimi solidaryzuję. Jeśli reportaż budzi olbrzymie emocje, odczekuję tydzień od zakończenia nagrań, zanim zacznę je montować. To pozwala mi złapać dystans.

Bohaterowie tych reportaży to często ofiary systemu, natury, przemocy rodzinnej pod wszelką postacią, wojny, czy urzędników. Pani staje w ich obronie, i z jakim efektem?

Często przegrywam, czasem wygrywam. Nieraz bohater audycji mówi:” nie udało się tego zmienić, ale to dla mnie bardzo ważne, że pani o mnie walczyła, a ludzie mogli usłyszeć moją historię”. Czasem to im wystarczy. Ktoś usłyszał ich głos.

Kiedyś zajmowała się Pani reportażem śledczym. Dziś jakby go mniej – dlaczego?

Zrealizowałam ponad 100 reportaży- z czego zaledwie 5 śledczych. Te pięć reportaży otrzymało w sumie 10 różnych nagród, ale nie uważam się za dziennikarza śledczego. Trudno mi więc wypowiadać się na ten temat, bo nie czuję się do tego uprawniona. Mogę powiedzieć jak to wygląda w radiu. To się po prostu finansowo nie opłaca. Moim szefom było obojętne czy robię reportaż śledczy czy artystyczny. Wycena była taka sama, a wysiłek niewspółmierny. Przygotowując reportaż śledczy zbierałam materiał raz 9 miesięcy, innym razem pół roku, potem miesiąc, a raz dwa tygodnie. Oczywiście, w międzyczasie wykonywałam inne swoje obowiązki. Oprócz tego musiałam przeanalizować kilkadziesiąt dokumentów i wysłuchiwać nieprzyjemnych wypowiedzi ludzi zdenerwowanych tym, że dotarłam do sedna sprawy, albo sugestii, że panowie, z którymi rozmawiam znają mojego prezesa. Jestem przekonana, że gdyby ktokolwiek podał mnie do sądu, moja redakcja nie udzieliłaby mi wsparcia. Dwukrotnie musiałam ostro protestować, kiedy kolejni prezesi nie rozumieli, że chronię moich informatorów i dlatego nie pozwalam kopiować audycji na czyjąś prośbę, ani umieszczać jej w Internecie. W takiej sytuacji pojawia się pytanie: po co?

Po co więc zrobiła Pani reportaż „7 dolin, czyli polityka w okolicznościach przyrody” o inwestycji niezgodnej z prawem? Jakie było tło powstania nagrodzonego przez SDP reportażu?

O pomoc poprosili mnie ludzie związani z ochroną przyrody – urzędnicy i naukowcy. Opowiedzieli mi, że od 6 lat trwają bardzo mocne naciski ze strony posłów, kolejnych wojewodów, samorządowców oraz urząd marszałkowski, aby zaakceptowali oni olbrzymią inwestycje która jest niezgodna z polskim i unijnym prawem ochrony przyrody. Kiedy rozmawiałam z potencjalnym inwestorem, który jest jednym z najbogatszych Polaków a zarazem jednym z największych pracodawców na Nowosądecczyźnie byłam zaskoczona, że żaden z polityków i najważniejszych urzędników województwa nie powiedział mu wprost, że ta inwestycja jest niezgodna z prawem.

Dlaczego nikt mu o tym nie powiedział?

Chodziło o to, by wyglądało to tak, jakby inwestycję blokowali sfrustrowani ekolodzy i niekompetentni urzędnicy regionalnej dyrekcji ochrony środowiska. I o dziwo ten temat zawsze wracał przed kolejnymi wyborami samorządowymi i parlamentarnymi. W tym reportażu pokazałam, jak przyroda staje się zakładnikiem polityków, którzy nie przejmują się obowiązującym prawem.

Czy zatem – zapytam o to ponownie – reportażysta ma wpływ na rzeczywistość?

Kiedyś myślałam, że tak. Teraz, w większym stopniu, że nie. Jedyne co możemy zrobić, to pokazać patologie albo pozytywne zjawiska.

Źródło: portal www.sdp.pl




Z Wojciechem Waligórskim, laureatem Nagrody SDP im. Bolesława Wierzbiańskiego, wydawcą i redaktorem naczelnym „Nowego Łowiczanina”, rozmawia Błażej Torański


waligorski

Wojciech Waligórski

ur. 1960, poznaniak wżeniony w Łowicz, czworo dzieci, absolwent Politechniki Poznańskiej i Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie. W roku 1980 współzałożyciel NZS na Politechnice. Publikował w pismach NZS, pod koniec lat 80. w prasie katolickiej. Od 1990 roku wraz z żoną Ewą redagują niezależny (założony przez Komitet Obywatelski Solidarność w Łowiczu) tygodnik (z początku dwutygodnik) „Nowy Łowiczanin”. Pismo to było wielokrotnie nagradzane w konkursach dla prasy lokalnej.


Czy to prawda, że Pańscy dziennikarze chodzą po redakcji w kapciach, a do domu mogą wyjść dopiero, kiedy posprzątają biurka?

Takiego wymogu nie ma (śmiech). Co do kapci – chodzą w obuwiu zamiennym. Obojętne, co mają na nogach, byle w tym samym nie chodzili po chodniku, bo w pokojach dziennikarzy jest wykładzina dywanowa. To chyba zrozumiałe? Jak ktoś chce, może chodzić w kapciach.

Myśli Pan, że porządek na biurku przekłada się na ład w tekstach?

Myślę, że się przekłada, ale ja tego porządku na biurkach nie kontroluję. Raz w tygodniu, w czwartek rano po wydaniu numeru, dziennikarze sprzątają wokół siebie. Czasami sami odczuwają taką potrzebę, bo toną w papierach.

Wydawca tygodnika „Pałuki”, Dominik Księski, mówił mi, że jego dziennikarze mają wrażenie, jakby pełnili role korespondentów wojennych na terytorium, na którym o władzę walczą wszyscy ze wszystkimi. Tak wiele jest konfliktów lokalnych. Pan też ma takie poczucie?

Ja nie mam poczucia chodzenia z kimkolwiek na wojnę. Nigdy nie walczyliśmy przeciwko komukolwiek, tylko zawsze o coś. Z reguły o łatwy, nieskrępowany dostęp do informacji. Z tego punktu widzenia, jeśli zaczynały się problemy z dostępem do informacji, chodziliśmy na wojnę z burmistrzami. Wysyłając dziennikarzy do urzędów każę im się stale dopominać o informację. Powtarzam: „Macie do tego prawo. Jest ustawa o dostępie do informacji publicznej”.

I nie staje wam na drodze rzecznik prasowy?

Staramy się eliminować takie absurdy, jak powoływanie rzecznika prasowego przez burmistrza Łowicza, niespełna 30-tysięcznego miasteczka. Bo w praktyce ten rzecznik po odpowiedź na każde nasze pytanie dzwoni do naczelnika wydziału. Z większością włodarzy udało nam się ustalić, że po ważne informacje o samorządzie możemy dzwonić bezpośrednio do naczelników. To jest rozsądne, bo dziennikarz, żeby uściślić, zawsze ma jeszcze drugie i trzecie pytanie… Dziennikarzom należy się łatwy dostęp do urzędnika. Dlatego w tej mierze jesteśmy twardzi. Palpitacje serca wywołuje u mnie ten burmistrz czy starosta, który stara się prawo do informacji ograniczać. I wtedy mamy coś w rodzaju wojny. Ale większość burmistrzów, których przeżyliśmy, było rozsądnych.

Godzili się z faktem istnienia niezależnej gazety, patrzącej władzy na ręce, prześwietlającej mechanizmy i struktury?

Tak, tak. Gazeta ma na tyle mocną pozycję, że nie mogą się z nią nie liczyć. Wiedzą, że tak musi być. Że będziemy się o informacje dopominać. Jeśli burmistrz jest sprytniejszy, to może coś na jakiś czas ukryć, ale nie do końca i nie na zawsze.

Czy równą miarą traktujecie Kościół katolicki? Wielu Prymasów Polski było związanych z Łowiczem, ich portrety wiszą w miejscowym muzeum, a Panu przypisuje się przydomek „Kościelny”.

Nie słyszałem (śmiech). Jestem wierzącym, chrześcijaninem, człowiekiem Kościoła w znaczeniu wspólnoty wierzących. Jako człowiek czuję się członkiem wielu wspólnot. Od najbliższej – rodziny – przez wspólnotę lokalną – moje miasto – po Kościół. Wiele informujemy o tym, co się dzieje w parafiach, bo życie religijne uważam za cząstkę życia społecznego. Ale nie stosujemy żadnej taryfy ulgowej wobec Kościoła. Jeśli jakiś smród wyjdzie w parafii, także o tym piszemy. Bywa, że na pierwszych stronach.

Tymczasem o aferze katolickiego Radia Victoria jako pierwsza napisała „Polityka”, nie „Nowy Łowiczanin”.

Bardzo bolałem nad tym, że „Polityka”, niestety, jako pierwsza miała informacje o przekrętach w Radiu Victoria. Ktoś im doniósł. Ale zaraz poszliśmy tym tropem i ujawniliśmy o wiele więcej kulisów sprawy. „Polityka” przegięła w stronę skandalu towarzyskiego, my poruszyliśmy więcej wątków, wnikliwiej opisaliśmy przekręty, przy czym zastrzegam, że zarzuty nadal nie są udowodnione. Sprawa wróciła z sądu do prokuratury, ta ponownie ją bada.

Otwiera Pan łamy gazety na inne – aniżeli chrześcijański – punkty widzenia? Informujecie o Ruchu Palikota?

Oczywiście. Większość tych ruchów uaktywnia się w czasie kampanii wyborczej. Taka jest specyfika prowincji. Palikot był w Łowiczu na długo przed wyborami. Relacjonowaliśmy jego spotkanie z mieszkańcami.

Ale odmówił Pan koncernowi Bayer Schering Pharma nagłośnienia akcji o tabletkach antykoncepcyjnych. Wolał Pan stracić pieniądze za reklamę.

Odmówiłem poinformowania o konsultacjach ginekologicznych dla młodych dziewczyn w wybranych gabinetach w Łowiczu, bo odczytałem to jako akcję promocyjną koncernu. Kryptoreklamę.

Odrzucił Pan kryptoreklamę czy akcję przeciwko życiu?

Gdyby ktokolwiek przyszedł do nas z reklamą środka wczesnoporonnego – odmówiłbym. Bo to nie jest zgodne z moimi poglądami.

A gdyby Leszek Miller chciał publikować w „Nowym Łowiczaninie” felietony, jak w „Super Expressie”? Zgodziłby się Pan?

Ucieszyłbym się, bo przecież czytelnicy o lewicowych poglądach też nas czytają. Może mniej nas lubią, bo nasze stanowiska w komentarzach, rzadko, jednak się przewijają. Można sympatie wyczuć. Ale Leszek Miller jako autor? Czemu nie? Tyle tylko, że byłaby to jego autorska rubryka. Wyrażająca jego poglądy, nie moje.

Janusz Palikot także?

Gdyby chciał u mnie pisać, używając swego powszechnie znanego języka i gadżetów, powiedziałbym nie! I nie dlatego, że deklaruje się teraz jako wróg Kościoła, mojej wspólnoty, choć z tego powodu go nie lubię. Chodzi o to, jak pogardliwie się wyraża. Podobnie jest z Niesiołowskim, który jest człowiekiem Kościoła. Obaj wypowiadają się poniżej poziomu, który uważam za dopuszczalny. Mój gust nie pozwala mi takich ludzi oglądać i słuchać. To jest w gruncie rzeczy sprawa smaku. Ale Millera widziałbym na łamach. Ma swoje poglądy, wyraża je stanowczo, jednak nie obraża ludzi.

Gdzie dostrzega Pan największe zagrożenie dla swego wydawnictwa? W samorządowych, dotowanych z pieniędzy podatnika tytułach?

Teraz szczęśliwie takich nie ma. Ale jak się pojawiały – bez względu na to, kto je wydawał – gardłowaliśmy i wojowali z nimi. Wydawanie tytułów za pieniądze podatnika jest skandaliczne. Natomiast nigdy nie powiedzieliśmy złego słowa na konkurencję prywatną. Taka konkurencja na rynku jest zdrowa. Teraz największą mamy w Internecie.

Źródło: portal www.sdp.pl




Informacja o konkursie

Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 2011


W 19. edycji konkursu „Nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich 2011” obowiązywał Regulamin Nagród SDP 2011 określający kategorie nagród, kryteria oceny nadesłanych prac oraz terminy regulaminowe. Konkurs o Nagrody SDP 2011 obejmował teksty prasowe, w tym internetowe, audycje radiowe, programy telewizyjne oraz książki dziennikarskie opublikowane w okresie od 1 lipca 2010 r. do 30 czerwca 2011 r.

Do 19. edycji dorocznych Nagród SDP 2011 w niżej wymienionych dziesięciu kategoriach nadesłano w sumie 375 zgłoszeń.


Nadeszło prac do:

Głównej Nagrody Wolności Słowa – 37, Nagrody Watergate – 26, Nagrody im. Kazimierza Dziewanowskiego – 14, Nagrody im. Macieja Łukasiewicza – 48, Nagrody im. Eugeniusza Kwiatkowskiego – 27, Nagrody im. Stefana Żeromskiego – 123, Nagrody im. Józefa Ślisza – 43, Nagrody im. Bolesława Wierzbiańskiego – 9, Nagrody im. Jerzego Zieleńskiego – 33, Nagrody im. prof. Stefana Myczkowskiego – 21

[268 publikacje prasowe, w tym: 4 publikacji internetowych; 45 programów telewizyjnych, 45 audycje radiowe, 12 książek].

W 19. edycji konkursu o doroczne Nagrody SDP uczestniczyło 198 autorów.


Zgłoszone prace publikowane były w 49 pismach – gazety codzienne, tygodniki, miesięczniki [Artluk, Dziennik Gazeta Prawna, Dziennik Łódzki, Dziennik Polski, Dziennik Pomorza, Echo Dnia, Eurologistics, Fakty Magazyn Gospodarczy, Focus Śledczy, Fokus-Historia, Forum Dziennikarzy, Gazeta Kociewska, Gazeta Olsztyńska, Gazeta Tczewska, Gazeta Wrocławska, Gazeta Wyborcza, Gazeta Wyborcza – Duży Format, Gazeta Wyborcza – Wysokie Obcasy, Głos Węgrowiecki, Głos Wielkopolski, Goniec Lokalny – gazeta wiejska, Gość Niedzielny, Kaleidoscope, Książki Magazyn do czytania, Kutura i Biznes, Miesięcznik regionalny „Debata”, Newsweek Polska, Nowe Wiadomości Wałbrzyskie, Nowy Czas, Nowy Tydzień, Nowy Tygodnik Łobeski, Polityka, Polska – Dziennik Łódzki, Polska the Times – Dziennik Bałtycki, Press, Prime, Przegląd, Przegląd Powszechny, Przekrój, Rzeczpospolita, Środowisko, Teatr dla Was, Tygodnik „Linia Otwocka”, Tygodnik Powszechny, Tygodnik Rolniczy, Tygodnik Siedlecki, Uważam Rze, Wiadomości Wrzesińskie, Wprost}


audycje radiowe wyemitowało 9 redakcji radiowych Polskiego Radia i rozgłośni regionalnych [Polskie Radio Program I i III, Studio Reportażu i Dokumentu; Polskie Radio Białystok, Lublin, Koszalin, Polskie Radio dla Zagranicy Radio Kraków, Radio Markury, Radio Zachód]


programy telewizyjne nadeszły z 10 stacji -

[Biełsat, Magazyn Ekspresu Reporterów TVP 2, OTV Białystok, OTV Poznań, Panorama TVP 2, Telewizja Polsat, TVN, TVP Info, TVP Katowice, TVP Kraków, TVP Wrocław]







Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich

Foksal 3/5

00-366 Warszawa

tel. 22 827 87 20