Jak rozpoczęła się Twoja długa przygoda z dziennikarstwem?
To była konsekwencja różnych moich zajęć jeszcze w czasie okupacji. Oficjalnie pracowałam w zakładzie fotograficznym, żeby mieć dobre papiery i nie być zagrożona wywiezieniem na roboty do Niemiec. Natomiast tajnie uczęszczałam na zajęcia podziemnego konserwatorium gdzie uczyłam się u prof. Stefańskiego. Z kolei na innych tajnych kompletach poznałam kolegę, który pracował w tajnej drukarni. Wkrótce i ja zaczęłam w niej bywać. Dzięki temu gdy po wojnie trafiłam na studia dziennikarskie znałam już techniki drukarskie i fotograficzne. Zauważył to były dziennikarz Ilustrowanego Kuriera Codziennego prof. Stanisław Peters i zaproponował mi asystenturę na dziennikarstwie.
Zostałaś wykładowcą dziennikarstwa zanim zostałaś dziennikarzem?
Tak, a ponieważ od wykładowcy oczekiwano, żeby był etatowym dziennikarzem zaproponowano mi pracę we właśnie tworzonej „Gazecie Krakowskiej”. W ten sposób trafiłam do tzw. Krążownika, czyli dawnego budynku IKC przy Wielopolu. Pierwszym naczelnym GK był Arnold Mostowicz, który zwykł mówić, że „dziennikarz powinien być jak zbrodniarz, który wraca na miejsce zbrodni”. Myślę, że ta zasada obowiązuje do dziś i każdy prawdziwy dziennikarz wie o co chodzi. W pierwszym numerze ukazały się moje trzy informacje.
O czym?
Dwie związane były z wcześniejszymi zainteresowaniami. Napisałam o powstaniu Towarzystwa Fotograficznego i jakąś informację związaną z muzyką. Trzeci tekst był sprawozdaniem ze spotkania z ministrem Mincem. Nie było nikogo innego i z pewnymi obawami wysłano mnie. Nawet podsłuchałam jak wyrażano wątpliwości, czy nie jestem „zbyt smarkata”, ale wysłano mnie i informacja trafiał na pierwsza stronę. Miałam wtedy 21 lat i rzeczywiście wyglądałam na jeszcze mniej.
Zaczęłaś pracę w 1949. Przed Polską najgorsze lata stalinizmu. Jak to wyglądało od środka redakcji?
Stałe naciski polityczne. Trudno było przeforsować nawet jakieś informacje ważne dla życia codziennego. Dominowała polityczna propaganda, działała cenzura. Redakcja była na trzecim piętrze, a na parterze była drukarnia. To ułatwiałoby pracę gdyby nie fakt, że druk mógł ruszać dopiero po uzyskaniu zgody dyżurującego tam cenzora. Każda zmiana oznaczała konieczność nowego składania czcionek i łamania stron, bo przecież nikt nawet nie wyobrażał sobie składu komputerowego, a tych interwencji cenzorskich było sporo.
Dasz jakiś przykład z własnego doświadczenia?
Oczywiście i to taki nieźle pokazujący absurdalność tych ingerencji. Recenzowałam koncert w filharmonii. Problemem okazała się wzmianka o organach. Cenzor kazał go usunąć lub inaczej nazwać instrument, bo organy to był według niego instrument kościelny. Niestety były też przypadki znacznie poważniejsze. W pierwszomajowym numerze w 1952 ktoś popełnił błąd w korekcie. Wypadło jedno słowo i z pozostałej treści wynikało, że Bierut z Gestapo likwidowali lewicowe podziemie. Dwaj dziennikarze Ignacy Krasicki i Zbigniew Isaak zostali natychmiast aresztowani.
A atmosfera po Październiku?
No oczywiście nie ma porównania, ale ja lat 60. też nie wspominam najlepiej. Dla mnie najlepszy okres przed 1989 to lata 70. gdy naczelnym był Zbigniew Regucki już znacznie mniej uzależniony od Komitetu Wojewódzkiego PZPR, no i oczywiście lata 80/81 gdy „Gazetę Krakowską” prowadził Maciej Szumowski.
O! Opowiem Ci jeszcze coś o cenzurze w tym czasie. Współpracowałam z telewizją, gdzie robiłam krótkie wstawki. Nazywało się to „Kartki z kalendarza”. Szło na żywo. Mówiłam o Akademii Krakowskiej i w trzymanym w ręce starym albumie prezentowałam zdjęcie grobowca królowej Jadwigi, a na stronie obok było zdjęcie sarkofagu Piłsudskiego, a na niego obowiązywał cenzorski zapis. No i awantura. Oczywiście Komitet Wojewódzki. Oczywiście cenzura. Żądanie, żeby mnie wyrzucić z telewizji. Piotr Płatek kierownik działu powiedział, że nie może mnie wyrzucić, bo ja nie jestem jego pracownikiem. No to wyrzucić z gazety. W gazecie powiedzieli, że to było nie u nich, tylko w telewizji. uspokoiło. Upiekło się.
No i doszliśmy do najciekawszego momentu w dotychczasowej historii „Krakowskiej”. Okresu między Sierpniem a stanem wojennym.
To był okres szczególny nie tylko ze względu na sytuacje polityczną w kraju. Ja przeżyłam 22 naczelnych. W PRL to niekiedy byli ludzie niewiele mający wspólnego z dziennikarstwem. Tymczasem Szumowski to był nasz kolega. Nie siedział w swoim dyrektorskim gabinecie. W wyciągniętym swetrze ciągle kręcił się po całej redakcji. Gazeta wtedy była świetna, oczywiście trzeba wziąć poprawkę na inne czasy. Oficjalnie była dziennikiem regionalnym, ale ze względu na poziom i otwartość była rozchwytywana w całym kraju. Jak wyjeżdżaliśmy na jakieś ogólnopolskie spotkania dziennikarskie, to koledzy zazdrościli nam pracy z Szumowskim w „Krakowskiej”. Cudowny i niepowtarzalny okres. Harowaliśmy prawie dzień i noc nie zwracając uwagi czy dostaniemy za to jakieś dodatkowe pieniądze.
W całym 65-leciu GK najwspanialsze jest to, że z tej redakcji wyłonił się zespół reporterów (Roszko, Szelingowska, Strońska, Dziwisz, Owsiany, Piekarczyk, Sadowski), których wartość doceniana jest do dziś, a dzięki konkursowi im. Macieja Szumowskiego ten gatunek dziennikarstwa nie traci na wartości.
Było pięknie aż przyszedł stan wojenny i słynne komisje weryfikujące dziennikarzy. Stanęłaś przed taką komisją?
Tak. Na początku stanu wojennego z trzech krakowskich gazet czyli „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego” i „Echa Krakowa”, na pewien czas zrobiono jedną, którą nawet my nazywaliśmy „Gadzieecho”. Komisja zapytała mnie czy akceptuję wprowadzenie stanu wojennego i czy chcę pracować w tym „Gadzieechu”. Powiedziałem, że nie. Nie wyrzucono mnie i nie zakazano pracy w zawodzie, ale bezterminowo urlopowano. To trwało kilka miesięcy, Na szczęście był to urlop płatny.
1989 to nie tylko zmiana polityczna. Zaraz potem przyszła poważna zmiana technologiczna. Komputery zamiast maszyny do pisania…
(śmiech) O tak. Musiałam się sama wszystkiego uczyć, ale się nauczyłam. Mam wprawdzie maszynę do pisania, ale to już na pamiątkę. Świat się zmienił. Pamiętam jak w roku 1956 obsługiwałam pierwszy Festiwal Muzyki Współczesnej w warszawie. Mam z niego piękne zdjęcie w Waldorffem. Żeby sprawozdanie z wieczornego koncertu ukazało się rano w gazecie trzeba było pędzić z placu Unii na drugi koniec miasta. Rywalizowałam z Kydryńskim kto pierwszy dorwie się do dalekopisu. Nie tylko nie było laptopów i komórek. Nawet ze zwykłym międzymiastowym połączeniem telefonicznym był kłopot.
65 lat pracy w zawodzie. Piękny jubileusz. Czego Ci życzyć?
(Śmiech) Koledzy w redakcji chcieli mi odśpiewać 100 lat, ale powiedziałam, że to za mało bo setkę to będę miała już za chwilę.
No to życzę dużo więcej i tyle lat przy redakcyjnym biurku na ile tylko będziesz miała ochotę.
Dziękuję.