Z Mariuszem Gierszewskim o zmierzchu dziennikarstwa newsowego i dlaczego odszedł z dziennikarstwa, rozmawia Błażej Torański.

 

Dlaczego po dwunastu latach odszedł Pan z Radia Zet i w ogóle z dziennikarstwa?

 

Pytanie o motywację ludzkich działań jest, jak pytanie o recepturę coca-coli. Ta receptura jest skomplikowana i pewnie schowana gdzieś głęboko w sejfie. Moja decyzja jest wektorem różnych składowych, osobistych i zawodowych. Nie odpowiada mi, w którą stronę zmierza dziennikarstwo newsowe, szczególnie radiowe. Jak obserwuję je od 16 lat, widzę ścieżkę opadającą w dół.

A konkretnie? Obniżyły się standardy?

Dziennikarstwo newsowe stało się niszowe, straciło na ważności. Kiedyś informacja była na pierwszym planie stacji radiowych, potem upychano ją gdzieś w środku, a teraz, w hierarchii ważności, jest na dole. Pamiętam czasy, kiedy radio było najszybszym medium informacyjnym, kiedy z dnia na dzień weszła na rynek jedna telewizyjna stacja informacyjna. Teraz obróciło się to o 180 stopni. Widać, że ludzie, którzy są dla dziennikarzy głównym źródłem informacji – politycy, rzecznicy, ministrowie – nagle wyłączyli radio, patrzą tylko w telewizory. Przestali nam, radiowcom, sprzedawać newsy. I one w większości przestały się pojawiać na antenach radiowych. Weszły na paski ekranów telewizorów.

Wydaje się jednak, że w pogłębiającym się kryzysie dziennikarstwa, radio ma dużą szansę przetrwania. Ludzie zawsze będą je słuchać w samochodach.

Nie zgadzam się z taką opinią. Owszem, słuchają radia w samochodach i trochę w pracy, ale jest dla nich jak tło. Ludzie nie koncentrują się na tym. Równocześnie informacje w radiu stają się coraz bardziej lakoniczne. Przed 16 laty robiłem materiały na minutę trzydzieści, ostatnio na 30-27 sekund. Jak można zrealizować materiał o ważnym wydarzeniu na 27 sekund? Czasami mój przekaz ocierał się o niedopowiedzenia, zdeformowanie opisu. W pewnym sensie przekłamywał rzeczywistość.

To tak, jakby dostać 2 tysiące znaków na reportaż.

Przez 16 lat pracy radiowca obserwowałem skracanie po kawałku przysłowiowej marchewki. Rozumiem wymogi cywilizacyjne. Dzisiaj najszybszym źródłem informacji, także dla radia, jest Twitter, któremu wystarczy kilkanaście znaków. Konsekwencje są takie, że media nie potrzebują dziennikarzy z wieloletnim stażem pracy i wieloma kontaktami, bo takie informacje są w stanie dostarczyć praktykanci i studenci. Wydawcy mogą oszczędzać na kosztach, mało płacić i nie potrzebują starych dziennikarzy. Dziennikarze ci albo sami odchodzą z zawodu, albo się z nich rezygnuje. Koło się zamyka. Informacja w radiu pewnie przetrwa, ale fleszowa. Radio nie będzie wiodącym medium newsowym. Dlatego jestem pesymistą, bo informacja w radiu ulega degradacji.

Przecież praktykant, stojak do mikrofonu, nie zrealizuje materiału śledczego.

Nigdy nie byłem dziennikarzem śledczym w pełnym tego słowa znaczeniu, bo ten rodzaj dziennikarstwa w radiu się nie sprzedaje. Musiałem u moich szefów wypracować wiele zrozumienia, żeby dali mi to narzędzie i pozwolili realizować i takie materiały. Na ogół materiały śledcze robiłem w powiązaniu z medium prasowym, gazetą czy tygodnikiem. W radiu nikt nie da dziennikarzowi dwóch tygodni, aby pracował nad jednym tematem, drążył i śledził. Dlatego dzieliłem się z kolegą, razem realizowaliśmy materiał i sprzedawali go. Nie ma szans, aby dziennikarstwo śledcze w radiu ocalało. Romek Osica z RMF FM będzie chyba ostatni na tym pokładzie. Ale pewnie ten kryzys i on odczuwa.

Zajmował się Pan w Radiu Zet dziennikarstwem ekonomicznym, śledczym i reporterką sejmową. Którego będzie Panu najbardziej brakować?

Dorzuciłbym jeszcze dziennikarstwo, które nazywam "strzeleckim". Chodzi o krótkie „strzały”, newsy z różnych dziedzin: gospodarki, polityki, spraw prokuratorsko-kryminalnych. One dawały mi największą satysfakcję, adrenalinę, dreszczyk emocji, kiedy zdobyłem informację, której nie mieli inni. Od tego się uzależniłem i tego będzie mi najbardziej brakować.

Od 1 sierpnia będzie Pan rzecznikiem prasowym Narodowego Centrum Sportu. W Polsce dominują dwa typu rzeczników. Jedni zarządzają informacją i do mikrofonu delegują ekspertów. Inni sami mają parcie na szkło. A Pan?

Ciekawy podział. Myślę, że rzecznik, który pcha się przed kamery, robi krzywdę swojej firmie, pracodawcy. Rzecznik musi być elastyczny i raz wystawić swojego szefa lub eksperta, innym razem sam stanąć przed mikrofonem z krótką informacją. Jeżeli jest jakieś wydarzenie, na szybko prezentuje je rzecznik. Ale przy pogłębianiu informacji można już wystawić szefa, dyrektora lub eksperta. Mnie nie jest potrzebne parcie na szkło. Ja już przed tym szkłem byłem, choć nigdy nie miałem takiej potrzeby. Jak ogłosiłem, że odchodzę z dziennikarstwa, Zbigniew Hołdys napisał na Twitterze: będzie brakowało tej czupryny w Sejmie. Miłe. Moje charakterystyczne włosy zawsze się gdzieś na ekranie pojawiały.

Ma Pan poczucie, że przechodzi na drugą stronę rzeki bez prawa powrotu? Jeśli dziennikarstwo się odrodzi, zawsze znajdzie się ponownie miejsce dla Ani Marszałek, Luizy Zalewskiej, Igora Janke, Bogdana Wróblewskiego, Jacka Łęskiego czy Leszka Kraskowskiego.

Nie wchodzę w obszar politycznego rzecznikowania, więc mam nadzieję, że nie przekraczam Rubikonu. Nie idę w to, co jest najbardziej przez środowisko napiętnowane i nie daje szansy powrotu. Obserwując przez ostatnie tygodnie reakcje moich kolegów nie spotkałem się z potępieniem czy odsunięciem. Nie traktują mnie, jak trędowatego. Optymistycznie myślę, że mnie nie przekreślili. Jeśli więc ktoś mnie pyta, czy za kilka lat nie wrócę do dziennikarstwa, odpowiadam: „może”. Nie zamykam furtki, ale wiele w dziennikarstwie musiałoby się zmienić.

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl