Z Piotrem Mucharskim o zmarłym w zeszłym tygodniu Krzysztofie Kozłowskim, który przez 42 lata był wicenaczelnym „Tygodnika Powszechnego” rozmawia Andrzej Kaczmarczyk
Piotr Mucharski od 25 lat dziennikarz i publicysta „Tygodnika Powszechnego”. Od dwóch lat jego redaktor naczelny.
Twoje pierwsze spotkanie z Krzysztofem Kozłowskim.
To był dzień, w którym przyjmował mnie do pracy. Grudzień 1988 r. Pamiętam datę, bo to był dzień, w którym w TVP odbyła się rozmowa Wałęsy z Miodowiczem.
Pamiętna rozmowa!
Roman Graczyk polecił mnie do pracy w korekcie. Krzysztof Kozłowski przyjął mnie mówiąc tym swoim surowym głosem, który sprawiał, że ciarki szły mi po plecach, iż bardzo niechętnie przyjmują do tej pracy mężczyzn, bo faceci przeważnie mają ambicje, żeby zostać redaktorami. Obawiał się, że będę lekceważył pracę korektorską, za to zalewał redakcję wykwitami swojej twórczości. Przysięgałem Krzysztofowi, że nie mam takich ambicji. (śmiech)
Nieładnie.
Tak. Zacząłem znajomość z Krzysztofem od krzywoprzysięstwa. Często przychodził do korekty i wtedy zapadała cisza jak makiem zasiał. Po pierwsze budził respekt, a po drugie, byliśmy ciekawi każdego słowa człowieka wprowadzonego we wszelkie tajemnice pracy redaktorskiej.
Mam pewien problem z Kozłowski. Mówisz, że wzbudzał szacunek, ale i lęk. Za komuny odpowiadał za kontakty z cenzurą. Tymczasem na mnie, gdy poznałem go nieco lepiej na początku lat 2000 robił wrażenie wręcz wycofanego. Gdy dzwonił czasem do mnie by zamówić jakiś tekst, to mówił tonem jakby prośby, choć doprawdy ze względu na różnicę wieku i dorobku to najwyżej ja mogłem jego o coś poprosić. Który Kozłowski był prawdziwy?
Obaj. Było dwóch Krzysztofów. Mam głębokie wrażenie, że inny był Krzysztof, który powrócił do redakcji z pracy w MSW, a później senatorowania. Teraz wspominałem tego Krzysztofa przed wejściem do rządu.
To zatrzymajmy się przy tym okresie. Jakim był wtedy szefem?
Mnie niesłychanie imponowało i w Kozłowskim i w Turowiczu to, co chyba trudno dzisiaj znaleźć w mediach. Obaj byli świetnie wtajemniczeni w pracę redakcyjną w całej rozciągłości: od rzemieślniczych podstaw po polityczne strategie. Turowicz jak dostawał tekst do konsultacji merytorycznej to oddawał go z naniesionymi profesjonalnymi znakami korektorskimi. Krzysztof nie był aż tak pedantyczny, ale „doskonale” wiedział, że pogrubienia są złe, więc „nie boldujemy” niczego. O to czy tytuł ma być wersalikami czy nie, mogła wybuchnąć z Krzysztofem awantura. Krzysztof miał teorię, że wyłącznie wersalikami i to zdecydowanie. Dbałość o te rzeczy z pozoru drobne szalenie mi się podobała. Dookoła powstawała właśnie wolna demokratyczna Polska, a on z pedanterią zajmował się kwestiami zecerskimi. (śmiech)
No to jak jesteśmy przy drobnostkach, to jak Kozłowski znosił zmiany cywilizacyjne i technologiczne? Rozpoczął pracę gdy w składzie królował zecer, a w redakcji maszyna do pisania. Gdy odchodził narzędziem pracy dziennikarza i drukarza był komputer.
Nigdy nie miał z tym kłopotu, ale jego teksty do końca były przepisywane, bo pisał je ręcznie. Inna sprawa, że on niewiele pisał. Otwarcie mówił, że tego nie lubi. To był typ „redaktora giedroyciowego”. Emanacją jego poglądów było całe pismo, a nie tylko osobiście pisane „manifesty”. Oczywiście czasem, np. gdy powstawał nowy rząd, to pisał komentarz na 2 tys. znaków, ale nigdy nie zamykał się na kilka godzin, żeby napisać jakiś esej. Eseje to raczej wygłaszał na zebraniach redakcyjnych, na których zresztą potrafił nawet wybuchnąć.
???
No tak. Zdarzało się, że z powodu popełnienia jakiejś głupoty w tekście, młodszy redaktor był przed Krzysztofem stawiany na baczność, a ten na niego po prostu krzyczał. Ale to wszystko dotyczy raczej przedministerialnej epoki.
Z tamtego okresu pochodzi często przypominana rubryka „Obraz tygodnia”. To rzeczywiście był jego autorski pomysł?
Trudno mi powiedzieć, bo to było na długo zanim zacząłem pracę w „Tygodniku”. Podejrzewam, że tak. Choćby z tego powodu, że nikt nie potrafił tak pisać tej rubryki jak on. Są dwie szkoły pisania „Obrazu tygodnia”. W jednej są ważne notki, które się tam pojawiają, a u Krzysztofa oprócz tego niesłychanie ważne było to co jest między tymi notkami. Dramat ma się dziać w tych pauzach. Czytanie między wierszami polegało właśnie na tym jak korespondowała jedna informacja z drugą. Cenzor mógł się przyczepić do poszczególnych zdań, ale nie mógł do tego jak jedno zdanie jest przyczepione do drugiego i na tym układaniu polegała cała finezja Krzysztofa. W jego „Obrazie tygodnia”, przecież cenzurowanym, było znacznie więcej niż zawierał sam tekst.
Ta rubryka świetnie pasowała do jego redaktorskiego charakteru?
Tak. Zresztą do ostatnich chwil świetnie był zorientowany w sprawach politycznych i społecznych. Trzymał rękę na pulsie tego, co się w Polsce dzieje. Miał wyczulony słuch na media i politykę.
Właśnie. Czy twoim zdaniem Kozłowski zostałby redaktorem, dziennikarzem gdyby przed rokiem 1989 r. mógł wejść w politykę?
Trudno spekulować, bo to jest ahistoryczne – gdyby przed 1989 r. Polska była demokratyczna, czymś zupełnie innym byłby i sam „Tygodnik”. Ale oczywiście mam wrażenie, że dla Krzysztofa „Tygodnik” był substytutem uprawiania demokratycznej polityki w zniewolonym kraju. Szczególnie dobrze było tą rolę „Tygodnika” widać w latach 80., gdy stał się de facto organem opozycji demokratycznej. Tutaj się ucierały wszystkie polityczne sądy opozycji. Publikowali ludzie politycznie od Sasa do lasa. Od Marka Jurka do Leszka Balcerowicza. Od liberałów do konserwatystów. To m.in. tu artykułowano poglądy, które po 89 realizowano w praktyce. Więc pytanie, co by zrobił gdyby mógł zamiast ukochanego „Tygodnika” wcześniej wybrać politykę, oznacza tyle: co by było z Krzysztofem, gdyby demokracja zaczęła się przed 1989 r. Pewnie odpowiedział by na wezwanie, tak samo, jak nie odmówił Mazowieckiemu. Zresztą sam to przyznał, że zaraz po 1989 r., uważał , że „Tygodnik” już nie jest potrzebny, że jego rola jest skończona.
Ale wrócił do niego.
Wrócił. Okazało się, że inteligencja, która pracowała na niepodległość nie będzie dożywotnio zasiadać w parlamencie – wybory weryfikowały to, często w sposób okrutny. Wybór Tymińskiego na kontrkandydata Wałęsy w wyborach prezydenckich był tego najbrutalniejszym przykładem. Jakiś sen prysł. Mam wrażenie, że Krzysztof szybko zrewidował ten swój pogląd o końcu roli „Tygodnika” – miał też gdzie wrócić. Jako senator często bywał w redakcji. Tu warto podkreślić czym dla Krzysztofa była polityka, która dziś kojarzy się dość cynicznie. On był państwowcem, a to określenie, które dziś chyba niewielu rozumie – służbę państwu traktował jako bezinteresowne zobowiązanie..
Nie sposób więc oddzielić Kozłowskiego dziennikarza od polityki, ale to znaczy, że zawsze jego dziennikarstwo było bardzo polityczne, a nawet odbył podróż z redakcji do parlamentu i z powrotem. Taka podróż dziś dla wielu byłaby naganna.
No ale czasy były inne, a on nigdy nie był członkiem żadnej partii.
No ale dziś wielu dziennikarzy nie będąc członkami partii głęboko angażuje się politycznie. Traktują media jako sposób uprawiania polityki.
To porównanie może dotyczyć okresu przed rokiem 89, ale nie po jego powrocie z polityki, choć „Tygodnik” był łączony z jedną partią. Ten związek pisma z Unią Wolności to temat na osobną dłuższą rozmowę, ale rzeczywiści pierwszy rząd III RP i Unia były emanacją tego środowiska. Jerzy Turowicz zakładał przecież ROAD poprzedniczkę Unii Wolności. Chcę jednak mocno podkreślić, że po powrocie z Warszawy Krzysztof był innym człowiekiem.
To znaczy?
Miałem subiektywne, ale głębokie przekonanie, że nosi w sobie jakiś ciężar, jakąś tajemnicę, wiedzę. Coś trudnego. I nie szafował nią, ani się nie chwalił. Dostrzegałem też oznaki zmęczenia, których nie było wcześniej, przed 89. Zmienił się też po powrocie sposób redagowania. „Młodzieży”, którą zaprosił tu do pracy dał więcej swobody, a nawet pewne możliwości „brykania”, pozostawiając sobie rolę raczej doradcy niż kreatora. Był, jak to powiedziałeś na początku, bardziej wycofany. Był obecny, ale jakoś tak dyskretnie.
Czy to znaczy, że niezupełnie odnalazł się w niepodległej RP, którą sam przecież budował?
Nie wiem na ile politycznie czy dziennikarsko czuł się spełniony, ale widać było jaki jest dumny z odzyskania niepodległości i naszego awansu cywilizacyjnego. Pamiętam jak wydano mapę drogową Unii Europejskiej, na której już znajdowała się Polska. Przyszedł do mnie i położył ją na biurku. Ja nie bardzo rozumiałem o co mu chodzi, a on cały promieniał, że nasze drogi są w Brukseli rysowane dokładnie. Widział znaczenie tam, gdzie ja nie potrafiłem go dostrzec.