Z Adamem Szostkiewiczem o „wykształciuchach” i inteligencji oraz dziennikarskich standardach rozmawia Paweł Luty.

Adam Szostkiewicz (ur. 1952) – dziennikarz i publicysta, obecnie członek redakcji „Polityki”, dawniej współpracownik „Tygodnika Powszechnego” i polskiej sekcji BBC World Service.

 

Jak czuje się Pan z łatką „wykształciucha”?

Sam sobie tej łątki nie przyszyłem. Kiedy mówię o sobie jako o „wykształciuchu”, tak jak podczas dyskusji z okazji jubileuszu prof. Jerzego Pomianowskiego, to robię to oczywiście z przymrużeniem oka. Przejmuję to pojęcie, które zostało puszczone w obieg publiczny w Polsce niedawno w znaczeniu ujemnym, uwłaczającym – „wykształciuchy” to Ci, którzy udają inteligencję a de facto są głupsi niż „prosty lud”. Taka była intencja zniesławiająca to środowisko, które nazywam inteligencją, i o którym rozmawialiśmy wraz z Szanownym Jubilatem, prezydentem Kwaśniewskim, Stefanem Bratkowskim i Adamem Michnikiem w siedzibie „Gazety Wyborczej”.

Nie utożsamiam się z łatką „wykształciucha” w znaczeniu zaproponowanym przez osobę, która pościła to określenie w obieg. Niemniej jednak uważam, że słowo „inteligent”, chociaż można by długo dyskutować co ono dziś dokładnie oznacza, zachowuje swoją wartość. Osobiście nie uważam się za wroga inteligencji, wręcz przeciwnie – za jej przedstawiciela. Wiem jednak, że w czasach demokracji rola, którą tradycyjnie inteligencja pełniła w Polsce już się wyczerpuje.

Jest Pan dziennikarzem, jak sam Pan podkreśla, inteligentem. Jak czuje się Pan w rzeczywistości stabloidyzowanych mediów?

Czuję się bardzo dobrze. Na szczęście nie wszystkie media są stabloidyzowane, np. moja „Polityka” nie jest, „Gazeta Wyborcza” też nie. Mamy drobne „obsuwy”, mówiąc językiem młodzieżowym, bo wymaga tego brutalna, twarda konkurencja na rynku prasy, także prasy opiniotwórczej. „Wielka Trójka”, czyli „Polityka”, „Newsweek” i „Wprost”, również jest poddana presji reagowania na rzeczywistość w taki sposób w jaki patrzy na nią odbiorca telewizji informacyjnych. Oczywiście musimy brać to pod uwagę, ale nie mamy w związku z tym żadnych kompleksów. Osobiście też nie mam z tym, żadnego problemu jako dziennikarz i publicysta – prowadzę od prawie pięciu lat blog na witrynie „Polityki”, który ma swoją publiczność, nawet dość znaczną. Kiedy zaczynałem go prowadzić odczuwałem pewien „oldschoolowy” dystans – „powoli będę miał 60 lat, w zawodzie przepracowałem już ponad ćwierć wieku, co ja się będę zajmował takimi internetowymi gadżetami, nowinkami jak blog”. Ale mnie wciągnęło. Lubię to, uważam, że jest to bardzo interesująca nowa forma uprawiania zawodu. Mój blog nie „plotkuje” w takim znaczeniu jak bardzo wiele blogów dzisiaj plotkuje. Staram się podejmować tzw. poważne tematy, związane z krajową polityką czy z międzynarodową.

Czyli za pomocą nowych narzędzi stara się Pan utrzymywać tradycyjne standardy dziennikarskie.

Bardzo krótko, dosadnie, ale i pozytywnie Pan to ujął. Zgadzam się z tym. Żyjemy w czasach wielkiej rewolucji informatycznej, także w mediach, i musimy wyciągać z tego konsekwencje, nie obrażać się, ale i nie przyjmować wszystkiego z dobrodziejstwem inwentarza, a zwłaszcza tej części tabloidalnej współczesnych mediów. W naszym wypadku – tygodnika opinii – to by nas zabiło. Ci odbiorcy, którzy są przyzwyczajeni do „Polityki” w takim kształcie w jakim ona funkcjonuje na rynku od wielu lat by nam tego nie darowali. Nie możemy zacząć udawać kogoś, kim nie jesteśmy. Staramy się jednak, jak pewnie każde medium, reagować na rzeczywistość, na jej zmiany.

Dawniej, na przykład w dwudziestoleciu międzywojennym, dziennikarze byli członkami elity. Nadal tak jest?

Zmienia się sens pojęć „elita” i „inteligencja”. Mam nastawienie demokratyczne, więc powiedziałbym: „niech się ta elita rozszerza, niech większość młodych ludzi przechodzi przez chociaż fragment wyższych studiów, niech dołącza do elity”. Tak to widzę. To samo dotyczy inteligencji. Myślę, że powoli inteligencja zmienia swoją funkcję. W systemie demokratycznym, rynkowym nie pełni już tej roli jaką pełniła w czasach zaborów, w czasach opresji, w czasach okupacji. To oczywiste, ale trzeba z tego wyciągnąć wnioski. Dzisiaj inteligencja staje się klasą pracowników umysłowych, najemnych, zwykle nieźle opłacanych. I tyle. Ma coś do powiedzenia i powinno być tak, żeby z jej doświadczenia korzystali także politycy. Ale uważam jednak, że głos głównie należy do, z jednej strony, wyborców wywodzących się ze wszystkich warstw społecznych, bo żyjemy w demokracji, a z drugiej strony, do demokratycznie wybieranych polityków. W jakimś stopniu też do mediów. W tym trójkącie rozgrywa się dzisiaj cała dyskusja o inteligencji i nie można się z tego kontekstu wyrywać, bo wtedy robimy się dosyć śmieszni – mówiąc o etosie inteligenckim tak jakby on się nie zmieniał. Nie odrzucam go, szanuję go, ale dostrzegam, że się bardzo zmienia. Posłużę się takim skrótem myślowym: w jakimś stopniu inteligent dzisiaj to jest ten człowiek, który jak widzi, że dzieją się rzeczy niegodne w sferze publicznej, że tam się wkrada kłamstwo i głupota to powinien reagować. Także dziennikarz, także człowiek mediów. Powinien w tym momencie zawiesić swoje zobowiązania zawodowe – bezstronności, obiektywizmu, przekazywania suchych faktów – i powinien dać wyraz temu, że on się nie zgadza na to, żeby w życie publiczne wlewał się żywioł nieuczciwości, nierzetelności i kłamstwa. Niestety w naszych realiach dzieje się to głównie w sferze polityki, więc w tym sensie jakiś element etosu inteligencji, która zawsze patrzyła władzy na ręce, wszystko jedno jakiej władzy, jest nadal aktualny.

fot. Malwina Nowak

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl