Z Danielem Passentem o sztuce pisania felietonów, blogowaniu, podziałach środowiskowych historyków i dziennikarzy oraz o tygodniku „POLITYKA” rozmawia Paweł Luty.

Daniel Passent – (rocznik 1938) dziennikarz, dyplomata i felietonista, od 1959 roku w redakcji „POLITYKI”, w latach 1996-2001 ambasador RP w Chile.

 

Jest Pan jednym z najbardziej rozpoznawalnych i najchętniej czytanych felietonistów. Co jest najważniejsze w pisaniu felietonów? Jaki jest cel ich tworzenia?

Felietony pisuję od ponad 40 lat. Dawniej, kiedy nie było internetu a telewizja dopiero raczkowała, w prasie drukowanej felietony odgrywały ważną rolę. W Polsce mają one piękną tradycję: począwszy od Bolesława Prusa, który pisał „Kroniki tygodniowe”, przechodząc przez Antoniego Słonimskiego, powojennych felietonistów – Stefana Kisielewskiego, Stanisława Dygata, a kończąc na Jerzym Urbanie i Januszu Głowackim. Mieliśmy wielu świetnych autorów w dziedzinie felietonu. Zazdrościłem im i w tym kierunku pożeglowało moje dziennikarstwo.

W felietonie ważne jest, aby był on na interesujący temat, lekko i zgrabnie napisany, z elementami kulturalnymi i z poczuciem humoru. Jest to taki gatunek, który nawet poważne tematy potrafi pokazać w sposób lekki. Dziś rola felietonów spada, bo i rola prasy drukowanej spada. Informacje i dyskusje przeniosły się do telewizji oraz internetu, do mediów elektronicznych, ale ciągle są jeszcze ludzie, którzy czytają i piszą felietony.

Pan także częściowo przeniósł swoją działalność do internetu – prowadzi Pan blog na portalu „POLITYKI”. Czym różni się blogowanie od pisania felietonów? Jaką główną różnicę Pan dostrzega?

Z mojego punktu widzenia, jako autora, największa różnica polega na tym, że w felietonie duże znaczenie odgrywa forma: on musi być dobrze napisany, musi stać za nim jakiś pomysł, musi być dowcipny, refleksyjny, empatyczny, czasem złośliwy. To powinna być perełka, jak odpowiadanie. Natomiast na blogu forma nie odgrywa takiej roli. Raczej liczy się szybka, bezpośrednia reakcja na wydarzenia. Blog jest łatwiejszy w pisaniu i służy do bezpretensjonalnej rozmowy z internautami.

A co Pana najbardziej inspiruje do pisania? Jakieś konkretne wydarzenia związane z szczególnymi tematami?

Każdy tydzień, w którym mam napisać felieton zaczynam od szukania pomysłów i tematów. Na szczęście życie jest tak bogate, że przynosi dużo tematów, np. relikwia – kropla krwi Jana Pawła II - przekazana przez kardynała Dziwisza Robertowi Kubicy, zamieszanie wokół komiksu o Chopinie, w którym padają niecenzuralne słowa, a który był sponsorowany przez MSZ. Wielką kopalnią pomysłów są nasi politycy – często postaci komiczne czy groźne. Staram się także dużo czytać. Ostatnio napisałem felieton na marginesie książki prof. Marcina Kuli o związkach historyków polskich i francuskich. Tematów mi nie brak.

Wspomniał Pan o książce prof. Kuli. Wywołała ona spore zamieszanie pośród historyków, które pokazuje jak podzielone jest to środowisko. Uważa Pan, że środowisko dziennikarzy, publicystów jest tak samo podzielone jak historycy, czy może nawet bardziej?

Nie potrafię tego porównać. Wiem, że oba środowiska są podzielone. Środowisko dziennikarskie jest bardzo podzielone, przynajmniej od końca PRL-u: festiwalu „Solidarności”, stanu wojennego. Był to podział na „solidaruchów” i „komuchów”. Kolejny podział nastąpił w obozie postsolidarnościowym. Wyrosły napięcia pomiędzy „Gazetą Wyborczą” i tak zwanym „salonem” a „Rzeczpospolitą”, „Gazetą Polską”. Był też głośny spór między dwoma prawicowymi dziennikami: „Rzeczpospolitą” i „Dziennikiem”. Środowisko jest naprawdę mocno podzielone.

Czy identyfikuje się Pan jako prawicowy, lewicowy dziennikarz? Czy też być może uważa Pan, że te podziały są, ale nie mają aż takiego znaczenia?

Uważam, że podziały są i mają za duże znaczenie, ale na szczęście malejące. Sam postrzegam się jako człowieka związanego z lewicą, choć nigdy nie byłem członkiem partii, ani żadnej innej podobnej organizacji. Staram się być umiarkowany: trochę na lewo od Platformy, ale do SLD bym nie wstąpił (śmiech). Odpowiadają mi poglądy takich ludzi jak Waldemar Kuczyński, prof. Łagowski, prof. Karol Modzelewski. Oni są dla mnie guru.

Jest Pan członkiem redakcji „POLITYKI” niemalże od samego jej początku. Czym różni się ta „POLITYKA” sprzed kilkudziesięciu lat a dzisiejsza „POLITYKA”? Jaka zmiana jest według Pana największa?

Nastąpiło bardzo dużo zmian. Jest to zupełnie inne pismo. Zmieniły się czasy, zmienił się rynek prasowy, zmienił się ustrój polityczny. Tamta „POLITYKA” sprzed 50 lat to było pismo, w którym pojawiały się długie teksty, eseje, dużo tekstów partyjnych, serwitutów wobec władzy, a jednocześnie wiele świetnych reportaży Hanny Krall, Ryszarda Kapuścińskiego czy felietonów Słonimskiego, Toeplitza. Dzisiaj to jest ilustrowany magazyn. Ciągle najlepszy i najpoważniejszy, mający swoją markę. Zmieniła się linia pisma, redaktor naczelny i trzon zespołu – są to ludzie młodzi, przedstawiciele innego pokolenia. Zmienił się wygląd pisma, jego szata graficzna. Jest ono także bardziej popularne, lecz nadal stara się utrzymać wymagającego i ambitnego czytelnika zamieszczając długie i poważne teksty. Ale nie wyłącznie.

Woli Pan tę „POLITYKĘ” sprzed 50 lat czy tę dzisiejszą?

Takiego wyboru nie ma. Mogę powiedzieć, że wolę tamtą „POLITYKĘ”, bo miałem 20 lat (uśmiech).

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl