Z Magdaleną Bajer, przewodniczącą Rady Etyki Mediów o wpadkach, dziurawych skarpetkach i słabej skuteczności rozmawia Błażej Torański.

Magdalena Bajer ur. 1934 we Lwowie. Absolwenta polonistyki Uniwersytetu Wrocławskiego, publicystka. Pracowała w Polskim Radio, "Polityce", "Tygodniku Powszechnym", "Odrze". W wydawnictwach: Ossolineum, PIW, Wiedza Powszechna, w Zamku Królewskim w Warszawie. Od lat 60-tych XX w. zajmuje się popularyzacją nauki i publicystyką dotyczącą osiągnięć badawczych, problemów środowiska akademickiego, losów inteligencji w Polsce i jej obecnych zadań. Publikowała cykle wywiadów z ludźmi nauki: "Racje", "Rody uczone", "Źródła", "Blizny po ukąszeniu" (wydane w tomie 176 Biblioteki Więzi, Warszawa 1995). Jest też autorką książki "Jak wierzą uczeni" (2010). Współpracuje z "Odrą", "Forum Akademickim", "Więzią", "PAUzą Akademicką"(tygodnik internetowy), "Nową Polszą". Od r. 1996 przewodnicząca Rady Etyki Mediów. Członek KEN PAN, Signis Polska,. TPKN (czł. Zarządu - do rozwiązania Towarzystwa w 2010 r. ), Otwartej Rzeczpospolitej, KIK. Jest laureatką wielu nagród, m.in. w konkursach im. Brunona Winawera, SDP, im. Hugona Steinhausa, a w 2010 roku  nagrody TOTUS w kategorii "Osiągnięcia w dziedzinie kultury chrześcijańskiej".

 

Czyta Pani „Nasz Dziennik”?

Nie, tylko jak muszę.

Rada Etyki Mediów nazwała „kłamliwymi” artykuły „Naszego Dziennika” o ppor. BOR Jacku Surówce, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Tymczasem „Nasz Dziennik” nigdy nic na jego temat nie opublikował…

To prawda. Popełniliśmy błąd, opierając się na doniesieniach portali internetowych, a trzeba było sięgnąć do samego źródła. Wydawało nam się, że jak powtarzają to portale, to jest to wiarygodne. Przeprosiliśmy za to „Nasz Dziennik”, ale nic więcej nie mogliśmy zrobić poza wyciągnięciem nauczki, żeby na drugi raz bardziej uważać i takiego błędu nie popełnić.

„Rada ma wprawdzie na swoim koncie wiele kompromitujących sytuacji, ale ta gargantuicznych rozmiarów manipulacja poraża swoim prymitywizmem” – skomentowała Katarzyna Orłowska-Popławska, zastępca redaktora naczelnego „Naszego Dziennika”. Co Pani czuje, kiedy czyta takie opinie?

Powiem szczerze: czuję złość. Nie powiem, żeby to, co napisał „Nasz Dziennik” mnie zabolało, bo ta gazeta posługuje się inwektywami i dla mnie jest niewiarygodna, ale złościło mnie, że nie mogłam natychmiast replikować i wyjaśnić, jak do tego doszło. Przeprosiliśmy, bo trzeba było, natomiast mówienie o kolejnych wpadkach jest demagogią, bo były zaledwie dwie. Przez piętnaście lat.

Tylko dwie? A oświadczenie potępiające „nieetyczne postępowanie” reportera „Faktu” w stosunku do ofiar wypadku autokaru pod Berlinem, na którego miał się rzekomo poskarżyć Radzie burmistrz Złocieńca?

Staliśmy się ofiarą oszustwa. Pewnego dnia zadzwonił do mnie młody, jak wynikało z głosu, mężczyzna. Przedstawił się jako burmistrz Złocieńca i powiedział, że jest oburzony zachowaniem dziennikarza Kamila Pawełoszka ze szczecińskiego oddziału „Faktu”. Wedle relacji tego pana dziennikarz wsiadł do autobusu wiozącego do Berlina rodziny poszkodowanych w katastrofie, robił zdjęcia i dopytywał o intymne, bolesne szczegóły. Tego pana - który przedstawił się jako burmistrz Złocieńca - poprosiłam, aby opisał i przesłał e-mailem to, co mówi. Po godzinie to zrobił z adresu, który nadal pamiętam: waldemarwlodarczyk .umzlocieniec@gmail. com.

Powiem szczerze, nie wiedziałam, nie miałam takiej wiedzy informatycznej, że na serwerze pocztowym gmail każdy może sobie zrobić dowolny adres. Nie przyszło mi do głowy, że ten pan się podszywa. Zwłaszcza, że miałam to w e-mailu czarno na białym.

Polskie urzędy, mają polskie adresy, z reguły zakończone „pl”.

Ale ja tego nie wiedziałam. Wobec tego napisaliśmy w oświadczeniu, co sądzimy o takim postępowaniu dziennikarza, powołując się na informacje burmistrza Złocieńca. I rozpętała się awantura. Burmistrz Złocieńca zaprzeczył. Przeprosiłam go telefonicznie. Prosił, żeby to ucichło, bo było tuż przed wyborami samorządowymi. Natomiast, co ciekawe, ten pan, który ze mną nadal korespondował z konta na gmail zapytał „Dlaczego pisze pani do mnie burmistrzu? Jestem zwykłym obywatelem”.

„Fakt” napisał: „Rada Etyki potępia zamiast sprawdzić”.

Przeprosiliśmy też dziennikarza, jeśli nie zrobił tego, co mu zarzucano. Mógł bowiem oszust podać informację prawdziwą. Może to był ktoś z rodziny poszkodowanych? Może ktoś, kto pomyślał, że jak się poda za burmistrza, to go szybciej wysłuchają? To są dwie różne sprawy: kto to był i co powiedział. „Fakt” się natomiast niesłychanie rozzłościł. Dzwonili do mnie i z redakcji i od wydawcy Axela Springera Polska. Grozili wytoczeniem procesu, mówili, że wyrządziłam straszną krzywdę rodzinie Kamila Pawełoszka.

Bo zarzuciliście mu „brak podstawowej wrażliwości moralnej i kultury”.

Ale nie było tak, że on siedział wtedy w domu. Zadzwoniłam do rzecznika Komendy Głównej Policji, Mariusza Sokołowskiego, znanego z telewizji, żeby pomógł ustalić, czy taki dziennikarz jechał w autobusie. Komendant wojewódzki ze Szczecina powiedział mi, że jechał, ale w autobusie dla dziennikarzy. Podczas postojów ze Złocieńca do Berlina dziennikarze przesiadali się do autobusu, wiozącego rodziny. Dowiedziałam się przy okazji, że jakiś inny dziennikarz zawiązał sobie chustą rękę, powiedział w szpitalu, że ją złamał i potrzebuje pomocy, a pobiegł na salę, gdzie leżeli ranni. Z Urzędu Gminy w Złocieńcu miałam wiadomość, że dziennikarze zachowywali się tam nieetycznie.

Ale do opinii publicznej przebiła się informacja, że wydajecie werdykty nie sprawdzając faktów.

Zawsze robimy zastrzeżenie „jeśli prawdą jest…”, cytując tego, kto się skarży, że np. w szpitalu źle leczą. Jeśli nie jest prawdą, co napisał dziennikarz, to jest naganne. Bo nie możemy prowadzić własnego śledztwa. Nie mamy do tego ani kompetencji, ani aparatu.

Zauważa Pani tylko dwie wpadki? Może to była prowokacja dziennikarska? Jak Pani ocenia prowokacje dziennikarskie?

Prowokację dziennikarską oceniam jako ostateczny środek, którym należy się posługiwać bardzo rozważnie i ostrożnie wtedy, kiedy nie można w inny sposób uzyskać informacji.

Rzeczywiście? A jaka szkoda może wynikać z zabawnej prowokacji, jaką ostatnio opisał „Fakt”? Dziennikarze gazety zatelefonowali do zarządcy Dworca Centralnego z informacją o wizytacji przedstawicieli kancelarii premiera i ministerstwa infrastruktury. Natychmiast wydał dyspozycje, aby wypucować dworzec. Jak u Gogola, jakby przyjeżdżał rewizor…

Ta prowokacja nie miała jednego bohatera. To nie była konkretna osoba, którą z tego powodu mogłyby spotkać jakieś przykrości albo dyskomfort. Ale bywa, że wciąga się osoby, które może nie chciałyby być bohaterami prowokacji. Zawsze z tym trzeba ostrożnie. Tak uważam.

Radę Etyki Mediów i Panią atakują wszyscy: od „Gazety Wyborczej” po „Gazetę Polską”.

(śmiech) Skoro wszyscy, to dobrze, to mnie cieszy, bo znaczy, że staramy się być obiektywni. Tak to jest, że raz nas wyzywają od „Pisowców”, innym razem od „Agorowców”. Trwa proces przeciwko Radzie z powództwa Anny Marszałek i Bertolda Kittela, a równocześnie w „Naszym Dzienniku”, gazecie całkowicie od nich odległej, pojawiły się na nas ataki ze strony naszych kolegów z Rady.

Teresa Bochwic i Tomasz Bieszczad zarzucili Wam „brak obiektywizmu i merytorycznej symetrii” między krytykowaniem mediów z "głównego nurtu", którym wytyka się drobne uchybienia, tymczasem media spoza „mainstreamu” krytykuje się ostrzej. Radę zaatakowali też swoi…

To się wcześniej zdarzyło tylko raz. W przypadku Tomasza Goban-Klasa.

Bochwic i Bieszczad nie mieli racji?

W moim przekonaniu nie mieli.

Ale już wcześniej – w marcu 2009 roku - Teresa Bochwic zrezygnowała z funkcji wiceprzewodniczącej REM z powodu nieinformowania jej o decyzjach. Nie wiedziała, że Rada skrytykowała prof. Bogusława Wolniewicza za rzekome treści antysemickie wygłoszone w Radiu Maryja.

Teresa Bochwic miała wtedy inny adres mailowy, niż nam podany. Tłumaczyliśmy, że nie omijamy jej celowo. Poza tym, na pytanie, czy nie podpisałaby oświadczenia krytykującego profesora Wolniewicza, nie dostaliśmy odpowiedzi. A to nie był rzekomy, lecz autentyczny antysemityzm.

Co decyduje jednak, że raz reagujecie, innym razem nie. Jakoś nie potępiliście Janusza Palikota za wpis na blogu: „Gosiewski żyje. Widziano go na dworcu we Włoszczowej”.

Nie reagujemy na każde takie stwierdzenie z niedostatków organizacyjnych. Poza tym nie mamy tytułu do krytykowania posła. Możemy tylko zwrócić uwagę medium, które nadmiernie eksponuje takie wypowiedzi. Ale to się nie spotyka z uznaniem. Pamiętam, jak w telewizyjnym programie „Newsroom” zapytana, ile razy można pokazać pijanego posła, powiedziałam „może raz i już. Wystarczy”. Ukarać powinni go zwierzchnicy. A ile razy, spytali mnie potem, pokazać dziurę w skarpetce prezesa Banku Światowego? Stwierdziłam: ani razu. Naprawdę, jaki to jest news?

No cóż, po pierwsze pokazują to w kółko wszystkie telewizje świata. Po drugie, jeśli Kowalski upije się w robocie, to zaraz go wyleją. Posłowie często są pod specjalną ochroną. I to trzeba pokazywać.

Ale nikt w telewizji nie mówi, że trzeba ich wyrzucić, tylko ciągle pokazują, jak poseł się zatacza lub coś bełkocze. Bez przerwy to samo. To są plotki z powierzchni życia politycznego. Mamy tym przez kilka dni żyć? Jest tyle poważnych tematów. Cieszy mnie, że na przykład w „Faktach po faktach” już kilka razy poruszano poważne kwestie: o Egipcie, o Rosji, OFE…

Pani ma poczucie, że polskie media są zdominowane przez plotki?

Tak, mam takie poczucie, że media elektroniczne są. A krzyż na Krakowskim Przedmieściu? Wydaliśmy nawet apel, aby zaprzestać codziennie we wszystkich serwisach mówić o tym, co się tam dzieje. Konferencja biskupów podziękowała za to Radzie Etyki Mediów. Powiedział mi to św. pamięci abp Życiński, bo nawet bym nie wiedziała. Ale nie zająknęło się o tym żadne z mediów.

Nawet Pani przyznaje, że „skutki działania REM nie są imponujące”.

Nie są. Za sygnały pozytywne uznaję reakcję mediów, które się coraz bardziej oburzają za ich krytykę. To oznacza, że liczą się z nami. Sierdzą się na nas, a jednocześnie uznają, że jesteśmy stadem mamutów bez znaczenia. Drugim pozytywnym objawem jest znaczący wzrost skarg do nas kierowanych, choć ludzie wiedzą, że nie możemy ukarać, jedynie wypowiedzieć opinię. Ale ludziom to wystarczy. Są przeświadczeni, że trzeba się zwrócić do Rady mimo, że ona nic nie może zrobić, nawet wymóc sprostowania. Wreszcie, coraz częściej w procesach strony posługują się naszymi opiniami.

Helsińska Fundacja Praw Człowieka i wiele środowisk dziennikarskich opowiada się za gruntowną reformą Rady. Czy Pani też?

Nie jestem zadufana i nie uważam, że nie mamy powodu zreformować Rady, tylko się zastanawiam, na czym by to miało polegać? I jaka jest za to cena? Czyjekolwiek wsparcie grozi ograniczeniem niezależności. Bo co jest atutem tak mało skutecznej Rady? Pracując społecznie jesteśmy niezależni. Staramy się nie kierować przekonaniami, tylko standardami, których w naszym przekonaniu powinniśmy bronić. Staramy się, ale przyznaję, nie zawsze to się udaje.

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl