Z Januszem Miliszkiewiczem o fałszywej „Zjawie” Starowieyskiego, niechlujstwie ekspertów i próbie zadeptania dziennikarza rozmawia Błażej Torański.
Janusz Miliszkiewicz, dziennikarz, specjalizuje się w pisaniu o kolekcjonerstwie, rynku sztuki i muzeach. Od 2001 roku w „Rzeczpospolitej” prowadzi cotygodniową autorską rubrykę „Moja Kolekcja” o inwestowaniu w sztukę. Wydał m.in. książkę „Kolekcja Porczyńskich - genialne oszustwo?” (współautor Mieczysław Morka).
Od lat jako dziennikarz tropi Pan fałszerstwa dzieł sztuki i niechlujstwo ekspertów w domach aukcyjnych. Czy nie jest Pan ich wrogiem numer 1?
Ubolewam nad tym, że właściwie tylko ja tak konsekwentnie i systematycznie pisuję o patologiach na rynku sztuki, zwłaszcza o fałszerstwach. Gdyby tą tematyką zajmowało się jeszcze ze stu dziennikarzy, władze państwowe doceniłyby fakt, że jest to poważny problem społeczny i gospodarczy. Rzeczywiście chyba jestem wrogiem numer 1 niektórych antykwariuszy i to od wielu lat.
Już Galerię Porczyńskich uznał Pan wraz z Mieczysławem Morką za „genialne oszustwo”. Miały być w niej dzieła arcymistrzów, a są obrazy „uczniów”, „z kręgu” i kopie.
Nasza książka o falsyfikatach z kolekcji Porczyńskich wydana w 1993 roku była bestsellerem.
Odebrał Pan nadzieję milionom Polaków, którzy chcieli mieć wreszcie płótna wybitnych mistrzów w polskiej galerii. Mamy ich ledwie kilka.
Rzeczywiście jest ich niewiele, ale mamy prawo wiedzieć, który obraz nam podarowany jest kopią, a który autentykiem. Jako dziennikarz odkryłem większość afer z falsyfikatami na polskim rynku sztuki. Jako pierwszy pisałem o problemach Witolda Zaraski, który poddał w wątpliwość autentyczność zakupionego pejzażu Władysława Maleckiego, ale dopiero po 7 latach walki wygrał proces z domem aukcyjnym Agra-Art. Ujawniłem też sprawę związaną z Antonim Fałatem, który pozwał jeden z domów aukcyjnych za naruszenie dóbr osobistych. W katalogu sprzedawano pod jego nazwiskiem obraz, którego nie namalował. Malarz uznał, że to płótno, falsyfikat o niskim poziomie, kompromituje go, odbiera prestiż i dobre imię. Przed sądem wygrał.
Pan też niedawno wygrał przed sądem - po sześciu latach - z dr Łukaszem Kossowskim, ekspertem Domu Aukcyjnego Polswiss Art. Jak Pan się wplątał w proces z fałszywą „Zjawą” Franciszka Starowieyskiego w tle?
Sąd po 6 latach oddalił powództwo Kossowskiego. Po pierwsze nie miałem nic do czynienia z prowokacją dziennikarską, z którą każdy może się zapoznać, wrzucając do wyszukiwarki trzy słowa: Superwizjer, Zjawa, Starowieyski. Tę prowokację w interesie społecznym przeprowadzili Jarosław Jabrzyk z TVN i Wojciech Cieśla z „Rzeczpospolitej”. W 2005 roku do Domu Aukcyjnego Polswiss Art Iwony Buchner podłożyli na aukcję specjalnie zamówiony falsyfikat. Już wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i w branżowym miesięczniku „Art&Biznes” Franciszek Starowieyski żalił się ze swojej bezradności w ściganiu falsyfikatów jego prac, które zalewają polski rynek. Jarosław Jabrzyk spytał artystę, czy może zamówić falsyfikat namalowany zgodnie ze stylistyką malarstwa Starowieyskiego, aby dowieść, że falsyfikaty są sprzedawane również w renomowanych domach aukcyjnych. Sfilmowano to ukrytą kamerą. Ten falsyfikat został dopuszczony na aukcję przez ekspertów dr Łukasza Kossowskiego oraz jego żonę Irenę Dżurkową-Kossowską i wylicytowany przez klienta podstawionego przez prowokatorów, aby nikt postronny nie został poszkodowany.
Dr Kossowski wytoczył Panu proces za felieton w „Art&Biznes” w cyklu „Masońskie wersety”. Zarzucił mu Pan bowiem nierzetelność zawodową, niekompetencję.
Ekspert, to jest specjalista powoływany w instytucjach do których mamy zaufanie, ma nie dopuszczać do sprzedaży falsyfikatów. W felietonie wyśmiałem jego kompetencje, bo już wcześniej dopuszczał falsyfikaty. Poza tym to nie była pomyłka, do której każdy ma prawo, ale niespotykane niechlujstwo zawodowe. Dr Łukasz Kossowski wystawił nabywcy tego falsyfikatu certyfikat autentyczności. Popełnił przy tym trzy błędy.
Pan to nazywa niechlujstwem, a czy to nie jest tak, że eksperci dzieł sztuki w Polsce bywają ignorantami?
Zdarza się, że są ignorantami, ale to jest szerszy problem. W tym wypadku opowiadam się za niechlujstwem, dlatego że po kilku tygodniach nabywca tego obrazu zgłosił się i wytknął Kossowskim, że popełnili błąd w datowaniu obrazu. Poprawili to, ale pozostawili stwierdzenie, że obraz jest sygnowany z lewej strony u dołu, podczas gdy w rzeczywistości podpis jest z lewej u góry. Dla mnie jest rzeczą oczywistą, że gdyby urzędnik państwowy w dowodzie rejestracyjnym auta pomylił się i wpisał zły numer silnika, to w razie kontroli drogowej takie auto zostanie zatrzymane, jako pochodzące z przestępstwa, a już na pewno takiego auta nie można sprzedać. Tak samo, gdyby nawet ten obraz był autentykiem, to mając certyfikat, z takim błędem go nie sprzedamy.
Panu za felieton wytoczył proces, ale autorom reportażu w TVN już nie.
To jest bardzo ciekawe, bo w istocie żaden proces ich nie spotkał, chociaż film w TVN obejrzało 3 miliony ludzi.
Tymczasem Pański felieton w „Art&Biznes” mogło przeczytać kilkaset osób…
Zgodnie z oficjalnymi danymi „Art&Biznes” sprzedawał się w owym czasie w około dwóch tysiącach egzemplarzy.
Czym Pan tłumaczy, że wytoczył proces tylko Panu?
Pozywając koncern TVN miałby szalony kłopot. Tu natomiast łatwiej odreagował emocje. Pozwał tylko mnie jako felietonistę. Domagał się kosztownych przeprosin w TVN. Ktoś to skomentował, że „jakby chciał zadeptać dziennikarza”.
Sądzi Pan, że brakuje regulacji w prawie odnoszących się do felietonu, formy satyrycznej, w której liczy się ekspresja?
Dla mnie było zaskakujące, że sąd posługiwał się takim pojęciem, jak „materiał prasowy” albo „artykuł” skoro nadtytuł „Masońskie wersety” oraz moje zdjęcie (jestem przebrany w strój masona) wskazują na felieton. Może nowe prawo prasowe powinno wspomnieć o felietonie i satyrze jako odwiecznych formach krytyki? Zgodnie z definicją gatunku felieton nie jest źródłem informacji tylko ekspresji, reaguje na aktualne zło społeczne, piętnuje je, wyszydza. U nas wolność słowa kuleje, a Prawo Prasowe jest anachroniczne. Obserwatorzy procesu o „Zjawę” zadają sobie pytanie, dlaczego musiał trwać 6 lat?