Z Beatą Tadlą o relacjach z katastrof oraz o nienawiści i braku szczerości we współczesnym dziennikarstwie rozmawia Paweł Luty.

Beata Tadla – (rocznik 1975) dziennikarka i prezenterka. Od 2005 roku pracuje w TVN24. Wcześniej współpracowała m. in. z Radiem Legnica, radiem ESKA, TVP i TVN Style. Autorka książek „Pokolenie '89 czyli dzieci PRL-u w wolnej Polsce” i „Kto pyta nie błądzi” (która właśnie trafiła do sprzedaży). Mistrzyni Mowy Polskiej 2010.
 

Jak Pani sama się identyfikuje – jako dziennikarka, jako prezenterka?

W dzisiejszej telewizji informacyjnej nie ma miejsca na prezenterów. Dzisiaj prezenter jest po prostu pełnoprawnym dziennikarzem. Jako ostatnie ogniwo pracy redakcyjnej jestem jednocześnie pierwszym ogniwem kontaktu z widzem. Telewizja informacyjna ma to do siebie, że pokazuje świat w momencie, w którym on się kręci. Kiedy dzieje się coś niezwykłego, nagłego, kiedy dostaję informację od mojego wydawcy o niespodziewanej dymisji, karambolu na A4, wielkim pożarze, śmierci kogoś ważnego, to jestem pierwszą osobą, która musi o tym porozmawiać z rzecznikiem policji, straży, rządu lub inną osobą udzielającą informacji na temat tego wydarzenia.

Potem na podstawie zdobytych przeze mnie informacji konstruowane są serwisy w kolejnych godzinach, zanim reporter dotrze na miejsce i będziemy mogli powiedzieć więcej oraz pokazać, co się stało. Często zdarza się, że nagłe wydarzenie prowokuje do wydania specjalnego i wtedy antena jest zajęta tylko przez ten jeden, jedyny temat, a ja jestem gospodarzem tego programu.

Nie jestem prezenterką, którą umalują, której dadzą teksty do przeczytania, a ja je w sposób umiejętny odczytam z uśmiechem. Sama piszę, sama pracuję nad nimi. Nikt nie mówi mi o co mam pytać. Oczywiście kwestia ustalenia gości do programu jest sprawą kolegialną – wspólnie się nad tym zastanawiamy. Jak już powiedziałam, nie ma w dzisiejszej telewizji informacyjnej miejsca na prezenterów. Prezenter zapowiada programy i filmy, a ja – oprócz prezentowania – uczestniczę w całym procesie tworzenia informacji. Czasem jestem – nazwijmy to – stacjonarnym reporterem. Ale kiedy ktoś nazwie mnie prezenterką – nie oburzam się.

Musi Pani interesować się szeroką gamą tematów, znać aktualne informacje. To bardzo wymagające i odpowiedzialne zadanie?

To jest bardzo wymagające, bardzo angażujące. Kiedy np. dostaję komunikat, że podał się do dymisji jakiś minister, to nie mogę swoim widzom wygłosić jedynie takiego suchego komunikatu. Muszę wiedzieć, w jakich osadzić to kontekstach. Muszę przyjść przygotowana do pracy, muszę znać wypowiedzi, komentarze, spekulacje, sugestie…

Nasza praca wymaga od nas odrabiania lekcji wieczorem. Przychodzimy do domu, oglądamy wszystkie programy informacyjne, publicystyczne. A kiedy wyjeżdżamy na wczasy, to wybieramy hotel z internetem, żeby być na bieżąco, żeby nic nam nie umknęło. Nawet jeśli nie jest to pogłębianie wiedzy o wydarzeniach, to jednak świadomość, że one zaistniały i wbicie je sobie w pamięć jest naszym obowiązkiem.

Czasami zdarzenia pewnie też Panią zaskakują. W jednym z wywiadów po 10 kwietnia zeszłego roku opowiadała Pani o tym jakim zaskoczeniem była dla Pani katastrofa prezydenckiego samolotu, ale i wypadek polskiego autokaru pod Grenoble, czy tragedia w kopalni Wujek - Śląsk. Można sobie w jakikolwiek sposób poradzić w takich momentach?

Rano mamy kolegium, wiemy co się może wydarzyć. Wiemy, że jakaś ustawa będzie procedowana w Sejmie, że inna ustawa wchodzi w życie, że będzie jakaś konferencja prasowa albo, że dzisiaj zostanie podpisany jakiś ważny dokument lub odbędzie się manifestacja. Do tego wszystkiego możemy się przygotować: rozstawić kamery, wysłać wozy transmisyjne, wiedzieć jakiego gościa zaprosić, żeby nam coś wytłumaczył. Natomiast kiedy dochodzi do wydarzenia nagłego, do sposobu informowania mogą wkraść się emocje. My jesteśmy tylko ludźmi. W naszych żyłach wcale nie płynie beton, tylko krew. Mówię o sobie – jestem wrażliwcem, więc nie zawsze uda mi się o śmierci, krzywdzie dziecka, katastrofach itd., itd. opowiadać bez napięcia. To wcale nie jest takie proste. Sama jestem matką i niezwykle trudno jest mi powstrzymać emocje. Od kiedy zostałam matką próg odporności na krzywdę innych dzieci mocno mi się obniżył.

Miałam dyżur, kiedy doszło do wypadku polskiego autokaru w Grenoble, w czasie różnych katastrof lotniczych, w czasie tragedii w Wujku… Gdy zaczynałam serwis – wiadomo było, że zginął jeden górnik, kiedy kończyłam – było już 12 zabitych. Co chwilę musiałam mówić o kolejnej śmierci, zdając sobie też sprawę z tego, że być może słucha mnie ktoś bliski, rodzina tego człowieka. Na to nie da się zaimpregnować. Nie da się stworzyć takiego pancerza, że można mówić o tragicznych wydarzeniach bez osobistego przeżywania. Ja tak nie umiem.

Jest jednak różnica w mówieniu o katastrofach, w których giną ludzie, których my nie znamy, kiedy ofiary są anonimowe. Każda śmierć jest tragedią dla rodziny. Jednak 10 kwietnia było inaczej. Katastrofa smoleńska miała twarze. Miała konkretne twarze i konkretne nazwiska. Dlatego jej wymiar był tak straszny. Niemal wszystkich znałam. Proszę sobie wyobrazić jak odpowiedzialne jest w takich sytuacjach wyczytywanie nazwisk. Nie wolno pomylić ani jednej literki. A przecież głos drży, łzy lecą, makijaż się rozmazuje. Wygląd staje się nieważny, na pierwszy plan wysuwają się słowa. Zresztą do zewnętrznej powłoki mam dystans.

Czy oprócz ogromnego wysiłku i poczucia odpowiedzialności oraz psychicznego przygotowania się do pracy – mówiła Pani o wkradających się emocjach, niemożności „zaimpregnowania” się na różne wydarzenia – trzeba mieć także poczucie misji, żeby podjąć to wzywanie jakim jest informowanie ludzi o wydarzeniach czasami tragicznych, czasami bolesnych?

Nie wyobrażam sobie, żeby dziennikarz pracujący w zawodzie nie czuł misji. Informowanie ludzi jest misją, jest odpowiedzialnym zajęciem, ponieważ my wpływamy tą informacją na ludzkie życie, na ludzkie wybory. A jeśli nie na wybory i życie to na emocje – możemy kogoś zasmucić, możemy kogoś zdenerwować albo sprawić, że ktoś się uśmiechnie.

Dzisiaj jest tak, że ludzie zwracają się do telewizji, bo zostali źle potraktowani w urzędzie, w szpitalu, ktoś ich odrzucił, mają pretensje do świata. Telewizja – nawet jeśli nie załatwi problemu, z którym przychodzi ten człowiek, to czasem naświetli tę kwestię. Wtedy ten pojedynczy człowiek poczuje, że ktoś się nim zaopiekował, ktoś się nad nim pochylił, ktoś się zainteresował jego sprawą. Jeżeli sprawa jednostki może być punktem wyjścia do opisania jakiegoś procesu, do opowiedzenia historii, która ma szerszy kontekst, to dla nas – dla dziennikarzy – jest to bardzo ważne.

Nie wiem czy Pan pamięta historię dzieci, które były mordowane i wkładane do plastikowych beczek?

Działo się to w moim rodzinnym mieście…

Stawiano potem pytania „gdzie byli sąsiedzi?, „dlaczego nikt nie zwrócił uwagi na tragedię jaka działa się w tym mieszkaniu?”, „gdzie był kurator?”, „dlaczego doszło do tej tragedii?”. Mam wrażenie, że efektem naświetlania takich spraw jest prewencyjna informacja od jednego czy drugiego widza. Usłyszał płacz dziecka za ścianą – być może temu dziecku nic się nie stało, ma kolkę tylko, ale jeśli codziennie słyszy ten płacz, to interweniuje.

To, co nam się udało stworzyć to dziennikarstwo obywatelskie. Kontakt24 powoduje, że ludzie są bardziej wrażliwi na wydarzenia, bardziej się nimi interesują, nie przechodzą obojętnie. Mnie to tylko bardzo cieszy.

Ale z drugiej strony zarzuca się mediom, że wypaczają i zniekształcają rzeczywistość. Powiedziała Pani o pozytywnych aspektach oddziaływania telewizji informacyjnej na rzeczywistość. Mogłaby Pani wymienić jakieś przypadki negatywnego oddziaływania?

W idealnym świecie widzowie byliby istotami, które same wyciągają wnioski, które mają własne refleksje. Istotami, które są odporne na bicie piany, na jednego czy drugiego polityka występującego w telewizji. I ja to zakładam – może idealizuję – ale wtedy łatwiej mi pracować. Jeśli uznałabym, że „ciemny lud to kupi” albo nikt tego i tak nie zrozumie, to moja praca straciłaby sens. Wierzę w mądrość mojego widza i wierzę w to, że on potrafi oddzielić ziarno od plew, że potrafi zrozumieć świat, ponieważ ma ogląd sytuacji, widzi wiele wydarzeń i je sobie porównuje, ponieważ czyta, ponieważ interesuje się tym, co dzieje się dookoła. A wtedy jest odporny. Moja wiara w widza jest bardzo głęboka i stąd przekonanie, że nie czynimy żadnej krzywdy.

Pani wiara w media, w polskie media i ich poziom jest tak samo silna?

Nie.

A dlaczego?

Czasami mam wrażenie, że weszliśmy w błędne koło – opisujemy dyskusję publiczną jako rozmowę o rozmowach. Z politykami rzadziej mówimy o wydarzeniach, częściej o tym co powiedział jeden z drugim i co ten, który przyszedł do studia na to odpowie. Dlatego ja tych politycznych utarczek nie lubię. Są fałszywe. Ludzie wierzą, że ci, którzy skoczyli sobie do gardła, naprawdę się nie cierpią. A oni właśnie skończyli spektakl. Na ekranie przegryzają sobie aorty, używają mocnych słów, ale to igrzyska. Przez to ludzie mogą myśleć – ci bezrefleksyjnie przyjmujący komunikaty – że to nienawiść jest sposobem na życie, sposobem na popularność, sposobem na wyborcze zwycięstwo.

I ubolewam, że kłótnia polityków będzie wydarzeniem oglądanym chętniej niż rozmowa o pomaganiu, o miłości do człowieka, z Anną Dymną. Zło przebija się trochę lepiej niż dobro. Oczywiście nasza w tym rola, żeby to zmienić, ale mam też wrażenie, że chyba powinniśmy zrobić jakiś wielki okrągły stół, usiąść przy nim i zastanowić się jak wygenerować nową jakość, bo chyba w tym błędnym kole za bardzo tkwimy. Jeśli nie pokażemy widzowi innej strony – skąd będzie wiedział, że ona istnieje? Misja informowania i rola edukacyjna leżą mi na sercu.

Żeby stworzyć okrągły stół, żeby zasiąść do rozmów jest potrzebna solidarność środowiska. Dostrzega ją Pani pośród dziennikarzy?

Wie Pan, po katastrofie smoleńskiej podzielili się absolutnie wszyscy. Z politycznej góry do społecznego dołu przeszedł podział, zarysowała się bardzo gruba linia między politykami, obywatelami, ale i między dziennikarzami. Antagonizmów jest bardzo dużo, zauważam mnóstwo niechęci do tzw. „mediów liberalnych” ze strony tzw. „prawicowych”. Widzę również ile wrogości się pojawiło, choć wcześniej tego nie było. Nie dostawałam smsów: „Urban ma godnego następcę”, „Goebbels byłby z was dumny”. Są takie historie. Smutne.

Można to zmienić, dostrzega Pani sposoby jak tego dokonać?

Wracamy do tego samego punktu: gdybyśmy wszyscy byli mądrzy, niezacietrzewieni, gdybyśmy byli tolerancyjni, w bardzo szerokim ujęciu, gdybyśmy szanowali swojego rozmówcę, gdybyśmy rozstawali się z uśmiechem, patrzyli sobie w oczy, nie szczuli jeden na drugiego. To wszystko, o czym mówimy nie wpisuje się w wolnorynkową konkurencję. To nie jest tak.

Konkurencja odbywa się na poziomie – kto pierwszy zdobędzie informacje, kto pierwszy będzie miał lepszy komentarz, kto dotrze do tematu, który może zburzyć jakiś porządek i postawić nowy. Niech to wszystko będzie bitwą na merytoryczną zawartość programu, a nie na argumenty ad personam. Bardzo dużo jest, nie wiem czy Pan zauważył, kłótni personalnych– „bo Pani była gdzieś tam, bo Pani się kontaktowała z kimś tam, Pani ma taką przeszłość to Pani na pewno nie jest obiektywna, Pani na pewno nie jest niezależna”. To jest przykre. Za dużo uderzamy w siebie nawzajem, a za mało mówimy o prawdziwej zawartości, merytorycznej programów i tekstów.

Z drugiej strony państwo pokazują tylko to, co jest w studio, na antenie a to, co dzieje się w kulisach już nie jest nagrywane.

Czasem jest. I czasem pokazujemy. Ale to też musi mieć uzasadnienie. Jestem za prawem do prywatności. Wszyscy, którzy funkcjonują w sferze publicznej muszą sobie zdawać sprawę z odpowiedzialności za własne słowa i czyny. My za nie nie odpowiadamy. To jest też kwestia uczciwości takich osób. Zdarzyło się, że po jednym z programów polityk zapytał mnie, czy dobrze zagrał, czy było po aktorsku. A ja się naprawdę denerwowałam na antenie…

Albo sytuacja, kiedy miałam w studiu dwóch profesorów: pokłócili się, bo jeden drugiemu zaczął zarzucać, że lobbuje na czyjąś tam rzecz. Po profesorach czego się można spodziewać? Że ewentualnie będą się nazywać „nieukami” czy „ignorantami”, a nie „wieśniakami”. Ludzie czasem postrzegają nas przez pryzmat tego, kogo zapraszamy do studia i myślą, że ich poglądy są naszymi poglądami. My możemy tonować, łagodzić nastroje. Chociaż zarzuca nam się często, że je tylko podsycamy.

Chciałabym mówić za siebie. Jestem osobą, która wychodzi z założenia, że dziennikarz łagodny, uśmiechający się, nie musi być mniej skuteczny. Kiedy przyszłam tutaj do pracy (TVN – red.) słyszałam, że współczesne dziennikarstwo jest agresywne, że dla oglądalności warto może bardziej nakrzyczeć na rozmówcę.

Właśnie padło słowo kluczowe – oglądalność. Mówi Pani o tym jak Pani prowadzi programy, czego oczekuje od swoich gości i od siebie. Z drugiej strony jest jeszcze wydawca, który przelicza słupki oglądalności na konkretne zyski.

Słupki to rzeczywistość rynku. Nie da się o nich nie myśleć. Ale warto też sięgać po coś, co może nie zrobi wielkich słupków, ale skłoni do refleksji. I nam naprawdę na tym zależy, to się dzieje. Proszę mi wierzyć, że gdy tylko możemy zrobić program o czymś dobrym – może niepopularnym, ale dobrym – bardzo się cieszymy. Mówiono mi też, że się za często uśmiecham, że jestem zbyt łagodna. A ja nie umiem udawać kogoś, kim nie jestem, bo widz natychmiast wyłapie fałsz. Nie umiem być inna. Mówiąc o prawdzie nie mogę być sama nieprawdziwa. Kiedy słyszę, że ktoś ma „wizerunek telewizyjny”, a naprawdę jest inny – pytam, kiedy jest prawdziwy? Wychodzę też z założenia, że nie ja jestem najważniejsza w rozmowie, tylko gość. Jest po to zaproszony, żeby mu okazać szacunek i skorzystać z jego wiedzy. Na pewno nigdy nie zajmę sobą 90% anteny dając gościowi tylko 10%. U mnie będzie odwrotnie.

Być może jest to niepopularne, nie wpisuje się w tzw. współczesne dziennikarstwo, ale wydaje mi się, że łagodność też jest sposobem na zdobywanie informacji. Czasem słyszę od rozmówcy „pani się do mnie uśmiechnęła, to powiem pani nawet więcej niż powiedziałbym komuś, kto byłby wobec mnie nastawiony konfrontacyjnie”. Na szczęście TVN jest tak pojemnym workiem, że zmieszczą się wszelkiego rodzaju dziennikarze: i ci, których można określić konfrontacyjnymi, i ci, którzy są po prostu łagodni i uśmiechnięci.

Wiadomo przecież, że widz też jest różny. Jeden będzie chciał spokoju, bo ma dość pędu, agresji w życiu publicznym. Ale są też widzowie, którzy lubią walki kogutów. Widzom trzeba wyjść naprzeciw. Widzę, jaki jest ten świat i nie chciałabym go zaklinać, mówić, że jest zupełnie inny, ale wiem, że jeżeli będziemy pokazywać więcej rzeczy dobrych, ciepłych, łagodnych, to misja i sens mojego zawodu będzie wypełniana. To jest angażująca praca. Angażująca emocjonalnie, czasowo. Ludziom rozwalają się rodziny przez tę pracę, nie mają czasu dla dzieci, są narażeni na różne ataki, na brak szacunku, na wyśmiewanie. I my czasem płacimy taką cenę.

Ale są też przecież momenty kiedy odczuwa się satysfakcję ze swojej pracy?

Ja odczuwam bardzo często! Proszę sobie przypomnieć – w roku katastrof, powodzi, kryzysu finansowego nagle w telewizji relacjonujemy wydarzenia z Chile, gdzie wyciągają na powierzchnię górników, którzy siedzieli przez kilkadziesiąt dni w zawalonej kopalni. Nawet nie wie Pan jak ogromna liczba ludzi napisała do nas wtedy maile dziękując za to, że umożliwiliśmy im oglądanie tego wydarzenia. A przecież śledzili ten sam mechanizm trzydzieści parę razy – górnik wchodzi do tuby, wyjeżdża na powierzchnię. I wszyscy z wypiekami na twarzach to oglądają. Tylko dlatego, że to jest dobre. Bo dodaje otuchy, bo daje nadzieję. Płakałam na antenie 10 kwietnia, bo byłam naprawdę poruszona i smutna. Natomiast przy górnikach też głos wiązł mi w gardle, ponieważ byłam tak szczęśliwa, że możemy pokazać ludziom coś na co oni po prostu czekają.

Po takim dniu jestem szczęśliwa. Nie jestem szczęśliwa po programie, w którym politycy się pokłócą. Niech się kłócą. To jest ich świat, ich cyrk, ich małpy. Ale ja jestem niesamowicie zadowolona, kiedy możemy pokazać ludziom coś naprawdę dobrego. Pamiętam sytuację kiedy zaginął Stanisław Alot, sprawa sprzed paru lat. W jednym serwisie łączyłam się z policjantem, który powiedział, że żona zgłosiła jego zaginięcie, a w następnym mogłam powiedzieć, że się odnalazł. Trafił do szpitala ranny po wypadku. Nie miał przy sobie dokumentów, ale ordynator oglądał TVN24 i go rozpoznał. To jest dla mnie satysfakcja.

Jeśli po informacjach o tym, że jednemu dziecku stała się ogromna krzywda uwrażliwimy ludzi i następnym razem jakieś inne dziecko zostanie dzięki temu uchronione przed pobiciem, złym słowem, a może nawet śmiercią, to czego chcieć więcej? To jest ogromna satysfakcja i myślę, że to jest wypełnienie naszej misji.

Zapewne do satysfakcjonujących momentów należał także moment, w którym książka „Kto pyta nie błądzi” Pani autorstwa trafiła do księgarń. Jakim tematom są poświecone rozmowy, na które składa się ta książka?

Jej punktem wyjścia jest refleksja nad tym, że nie potrafimy ze sobą rozmawiać – co głęboko odczuliśmy po katastrofie smoleńskiej. Zadałam sobie pytanie: może nikt nas tej rozmowy nie nauczył, a może już zapomnieliśmy, jak ona powinna wyglądać. Dlatego postanowiłam grupie dziesięciolatków pokazać ludzi, którzy swoim życiem dowiedli, jak wielki sens ma dialog, i którzy wokół siebie, czy swojej działalności jednoczą. Wybrałam osoby reprezentujące sobą jakiś rodzaj miłości – do prawdy, człowieka, Boga, wolności, muzyki, sportu… Ludzi, którzy przekonują, ze pasjom warto się poświęcić. Odwiedziliśmy z dziećmi (które też zadawały pytania) m.in. Lecha Wałęsę, Mirosława Hermaszewskiego, Irenę Siewińską, Małgorzatę Niezabitowską, Ojca Ziębę, Krystynę Loskę… Okazało się, że te pokolenia – choć tak odległe – są sobie bardzo potrzebne i bardzo siebie ciekawe. Jeśli my – rodzice – nie pokażemy dzieciom wartości – prostych, banalnych, ale niezbędnych do życia – nie będą o nich wiedziały.

„Kto pyta nie błądzi” jest Pani drugą książką. Będą kolejne?

Tak. Mam nadzieję, że uda mi się dokończyć jedną pozycję jeszcze w tym roku, na 30 – tą rocznicę wprowadzenia stanu wojennego. Ale nie chcę jeszcze mówić o szczegółach. Proszę trzymać kciuki!

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl