Z Marcinem Królem o grzechach polskich mediów rozmawia Paweł Luty.

Marcin Król – (rocznik 1944) publicysta, filozof, historyk idei, dziekan Wydziału Stosowanych Nauk Społecznych i Resocjalizacji Uniwersytetu Warszawskiego. Założyciel i wieloletni redaktor naczelny „Res Publici” (dziś „Res Publica Nowa”). Jest także stałym felietonistą tygodnika „Wprost”.

 

Jest Pan wykładowcą akademickim. Jaką ocenę na egzaminie wystawiłby Pan polskim mediom?

Trudno jest wystawić jedną ocenę, bo media są bardzo zróżnicowane, ale tak ogólnie trzy plus.

Co wpływa na taką ocenę?

Po pierwsze grzech, który jest dla mnie grzechem zupełnie zdumiewającym, bo każdy dziennikarz uczy się o tym od dziecka – nieoddzielenie informacji od komentarza. Często nie odróżnia się tych rzeczy, a także często dziennikarze sami komentują różne wydarzenia. Przykładem jest jedna z audycji TVN-u24, który zresztą bardzo lubię, do której zaprasza się różnych gości, ale zawsze wypowiada się też dwóch, czy trzech dziennikarzy. Otóż, ja nie jestem ciekaw zdania dziennikarzy. Dziennikarze mądrzą się codziennie używając zwrotu „ja uważam, że”. Co to znaczy „ja uważam”? Mnie nie interesuje, co oni uważają. Jeżeli zaprosili gościa, to niech gość „uważa”.

To jest grzech podstawowy, a drugim znaczącym grzechem jest doraźność: np. teraz przez cztery dni będzie wałkowany temat posła Arłukowicza. A o rzeczach, które działy się wcześniej niczego nowego się nie dowiadujemy. Sprawa OFE zniknęła jak sen złoty, a ileż było o tym mowy. Sprawa kolei zniknęła jak sen złoty i nie wiemy czy będzie lepiej, czy gorzej, czy coś się robi w tej dziedzinie.

Można przytaczać wiele przykładów w różnych dziedzinach. Także w dziedzinie, która jest dla dziennikarzy trudna, czyli w mojej dziedzinie – reformy szkolnictwa wyższego. Ta reforma jest bardzo poważna, ciekawa, ma strony dobre, ma strony złe. W sumie jest raczej dobra, ale niesie za sobą bardzo poważne konsekwencje, o których dziennikarze prawie w ogóle nie potrafią napisać, bo trzeba sporo się na ten temat dowiedzieć i sporo poczytać.

A może jest tak, że te grzechy, które Pan wymienił są wypadkową zapotrzebowania dzisiejszych widzów? Może widzowie chcą poznawać opinie dziennikarzy i odpowiada im to w jaki sposób informacje do nich dochodzą?

Zauważyłem, że dziennikarze się uczą. Jest jedna dziennikarka (nie chce operować nazwiskami), która kiedyś strasznie się mądrzyła a teraz więcej słucha i zadaje więcej pytań zaproszonym gościom. Rozumie, że albo się zaprasza gościa jako eksperta, człowieka dobrze poinformowanego, mądrego, i wtedy się go słucha albo się gości nie zaprasza i komentuje się wszystko samemu.

Moim zdaniem, i to jest trzeci grzech dziennikarstwa, a zwłaszcza dziennikarstwa telewizyjnego, newsowego, dziennikarze uważają, iż odbiorca jest głupszy niż jest w rzeczywistości, i że ma niższe zapotrzebowania niż ma w rzeczywistości, że w gruncie rzeczy łaknie jedynie informacji „rozrywkowej”. Moim zdaniem jest to po prostu nieprawda. Według mnie ludzie są zazwyczaj rozsądni. Oczywiście, ci ludzie, którzy chcą odbierać przekaz telewizji informacyjnych, bo przecież są ludzie, którzy wcale tego nie chcą. Oni mają jakiś powód, że wybierają tę audycję, a nie inną. To jest specyficzny adresat. To nie jest ten sam odbiorca, który koniecznie musi obejrzeć „Taniec z gwiazdami”.

Co mogą zrobić media, żeby naprawić te grzechy i poprawić ocenę?

Praca dziennikarzy powinna być w większym stopniu oparta na o wiele większym researchu, choć wiem, że jest to trudne. Kiedy byłem w Stanach Zjednoczonych miałem okazję spotkać się z jednym z największych komentatorów, czy jak sam się określał, poważnych felietonistów politycznych George’em Will’em. Rozmawialiśmy o jego pracy – on miał dwóch asystentów i dwóch researcherów. A pisał wtedy jeden tekst tygodniowo, nie wiem jak jest dzisiaj. On nie pisze „z głowy”. Oczywiście musi być bardzo inteligentny, ale zbiera fundamentalne informacje. Chce czytelnika poinformować, a nie po prostu przedstawić swoje myśli.

Sposobem na poprawę oceny jest włożenie znacznie więcej pracy, a w związku z tym mniejsza obecność w przestrzeni medialnej poszczególnych dziennikarzy. Kiedy piszę felieton do „Wprost” poświęcam na to cały dzień. Ale nie ze względu na moje umiejętności pisarskie, bo piszę sprawnie – zajmuje mi to godzinę, półtorej, lecz dlatego, że dużo czasu zajmuje mi zastanowienie się nad tym, o czym piszę, wyszukanie w internecie różnych informacji itp. Nie chcę się stawiać za przykład, lecz pokazać, że bez pracy nie ma kołaczy.

Należałoby jednak różnić dwa obszary: prasę drukowaną i tygodniki opinii oraz media elektroniczne i telewizje informacyjne. W warunkach dzisiejszych telewizji informacyjnych nie ma czasu na głęboki research, bo informacje trzeba podawać natychmiast, na bieżąco.

Wiem, że przy dzisiejszym tempie życia od dziennikarzy się za dużo wymaga, że oni po prostu nie mają czasu. Ale efekty są, jakie są. Z drugiej jednak strony, proszę popatrzeć na BBC World News, którą także lubię oglądać. Wiadomości tam stoją na wysokim poziomie, tam się zaprasza sporo ekspertów i przeznacza się im sporo czasu antenowego – 20 minut, półgodziny. Osobiście odmawiam chodzenia do telewizji. Już nie chodzę w ogóle. Choć bez przerwy do mnie dzwonią. Jeżeli w studio mam być ja, dziennikarz i jeszcze dwie osoby a wszystko ma trwać łącznie 15 minut, to jak dobrze policzyć. Na mnie wypada trzy minuty, i na dodatek muszę być uważny i walczyć o te trzy minuty, czasami wpychając się komuś w zdanie (śmiech). Co ja mogę powiedzieć rozsądnego w trzy minuty?

Nie rozumiem po co w wiadomościach telewizyjnych są takie wstawki, podczas których pani psycholog wypowiada się o tym, że wśród narkomanów są zarówno dzieci z rodzin patologicznych, jak i rodzin zamożnych. I koniec, to było wszystko. Młoda pani psycholog się wypowiedziała. Co to za wiadomość? Że różni ludzie stają się narkomanami? Przecież to oczywiste. Żeby to stwierdzić nie jest potrzebna młoda pani psycholog. Z reguły zresztą, wiem to z dawniejszych czasów i własnego doświadczenia, nagrywa się materiał przez pięć minut, a zostaje z tego wyemitowane pół minuty. I człowiek nawet nie wie, co zostanie z jego wypowiedzi.

Sądzi Pan, że media publiczne są takim miejscem, gdzie można byłoby dyskutować pół godziny albo i godzinę?

Spokojnie. Niech Pan spojrzy na niemiecką ZDF – tam potrafią robić audycję gdzie rozmawia dwóch poważnych ludzi przez dwie godziny wieczorem. Ile osób tego słucha, to jest inna sprawa. Jeśli taka audycja jest nadawa o godzinie 20, a nie o północy, to ktoś to jednak ogląda. Zapewne pamięta Pan jakim wstrząsem była audycja, w której usadowiono Balcerowicza i Rostowskiego naprzeciwko siebie. Nikt nie umarł z nudów, choć inną rzeczą jest to, że nie była to żadna debata, a temat był bardzo techniczny i trudny do zaprezentowania zwyczajnym ludziom. Ale dało radę coś takiego w Polsce zrobić.

Wiele jest rzeczy, o które się spieramy, i które można naprawdę w sposób rzetelny przedstawić. Obecnie niektóre osoby twierdzą, że to co robi Kaczyński, to jest „faszyzacja polskiego życia publicznego”. Nie chce w tej chwili zajmować stanowiska w tej sprawie, bo nie o to chodzi, lecz chcę podkreślić, że o tym powinno się bardzo poważnie porozmawiać. Albo to jest dramatycznie ważny problem, który powinien być rozważony przez kompetentnych ludzi przez dwie godziny, albo nie należy takich rzeczy mówić, ponieważ dewaluuje się ostre sformułowania.

Widzi Pan szansę na to, żebyśmy mogli mieć w najbliższej przyszłości dobrą, rzetelną, uczciwą debatę w mediach?

Szczerze mówiąc, to nie. Dlatego, że z natury rzeczy dla mediów komercyjnych jest to trudne. Chociaż mogłyby się wysilić, ale jest to trudne. Chociażby trzeba byłoby taką debatę co dwadzieścia minut przerywać reklamą, ale to jest pół biedy, nic wielkiego by się nie stało. Nie zmienia to jednak faktu, że niektórzy dziennikarze mediów komercyjnych będą wychodzili z założenia, że nikt takiej dyskusji nie będzie chciał wysłuchać. A jak jest z mediami publicznymi sam Pan widzi. Szansa, że media publiczne staną się naprawdę publiczne, że telewizyjna Jedynka i Dwójka będą przeznaczone dla ludzi, którzy chcą choćby troszeczkę myśleć jest mikroskopijna.

To może internet i media społecznościowe są szansą na poprawę sytuacji?

Do pewnego stopnia tak. Mam pewną rezerwę do mediów w internecie – to, że każdy anonimowo może pisać bloga jest swoiście niebezpieczne. Nie ma żadnej kontroli w stosunku do idiotów. Jednakże jest to jakieś rozwiązanie, z którym można wiązać nadzieje.

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl