Z Piotrem Zarembą o antysemityzmie, polemikach i kolegach publicystach rozmawia Bohdan Melka.

Piotr Zaremba (ur. 1963) – dziennikarz, publicysta. Z wykształcenia historyk. Przed podjęciem zawodu dziennikarza pracował jako nauczyciel historii oraz urzędnik państwowy w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego (1990). Publikował m. in. w „Życiu Warszawy”, „Życiu”, „Nowym Państwie”, „Gazecie Polskiej”, „Dzienniku”, „Polsce The Times”. Aktualnie w „Rzeczpospolitej” i "Uważam Rze". Autor i współautor 8 książek, w tym dwóch powieści. Hobby: kino.

 

Modny Pan ostatnio.

Do czego Pan zmierza?

Został Pan mianowany antysemitą. To o krok od faszyzmu... Pański tekst polemiczny wobec tekstu posła JF Libickiego publicyści radia TOK FM - Lis, Żakowski, Wołek i Władyka - zakwalifikowali jako podły, głupi, obrzydliwy, nieestetyczny i nieetyczny. Natomiast Piotr Rachtan zauważył, że tkwi w Panu „nędzny antysemita, który wychynął na powierzchnię”. Przypomnijmy, że zarzucił Pan Libickiemu, naiwność, równą tej policjantów żydowskich, którzy sądzili, że ocalą życie służąc hitlerowcom. Poszło o publikację na łamach "Gazety Wyborczej", w której Libicki domagał się od Radia Maryja, by zapraszało polityków z różnych partii do swoich programów.

To prawda. Ale to odosobniona wypowiedź. Oczywiście moja metafora była ostra, ale nie antysemicka. W roli Żydów niejako obsadziłem Libickiego. A właściwie konserwatystów, którzy jako środowisko są skazani na zagładę. Panowie z TOK FM byli oburzeni nie tym, że obraziłem Libickiego, ale że w roli III Rzeszy obsadziłem "GW"? (śmiech)

Inaczej, niż w innych tego rodzaju sytuacjach sprawa kończy się zaskakująco. Niespodziewanie w pańskiej obronie stanął Libicki. Co więcej, rzucił uwagę, że pańscy adwersarze posłużyli się językiem czystej nienawiści.

No tak, ci czterej dżentelmeni często używają niesłychanie ostrego języka. Ale nie oczekuję przeprosin. No chyba, żeby w mojej obronie stanął ktoś, kto jest autorytetem dla Tomasza Lisa, ale nikt taki nie zabrał głosu. Obozy są okopane.

Dlaczego Pan stał się obiektem napaści, czy - jak chce blogerka Kataryna - "koleżeńskiego linczu"?

Myślę, że to efekt ogólnej atmosfery. Ton polemiki się zaostrza. Coraz twardziej atakujemy, coraz mniej jesteśmy słuchani, jest więcej brutalności. Histeryczna reakcja czterech publicystów potwierdza, że jest coś na rzeczy w tym spychaniu adwersarzy na margines. Bardzo charakterystycznym elementem wspomnianej audycji jest brak kogokolwiek, kto stanąłby w mojej obronie.

Co to znaczy "my"? Obie strony sporu są siebie warte, równe w brutalności?

Nie do końca. Cały czas istnieje asymetria środków. Tamto środowisko dysponuje większymi możliwościami wypowiedzi. Można to porównać do posiadania tuby lub gigantycznego telebimu. Dysproporcja w oddziaływaniu jest oczywista. Odnoszę ponadto wrażenie, że język konserwatystów jest łagodniejszy. Dużo mniej jest specyficznego zorkiestrowania: jeden zaczyna, drugi podejmuje, trzeci ciągnie. Strona konserwatywna stała się bardziej solidarna, ale nie funkcjonuje, jak dobrze wyćwiczona orkiestra.

Przez wiele lat uchodził Pan za publicystę umiarkowanego, zarówno w dziedzinie języka, jak wniosków. Teraz został Pan zaliczony do „fanatycznego propisowskiego klubie publicystów”. Dziennikarzy o poglądach konserwatywnych klasyfikowano już dawniej jako „pisowskich”, często – wbrew faktom.

Najlepszym przykładem jest tu Rafał Ziemkiewicz, który od lat atakuje ostro Jarosława Kaczyńskiego i PiS, a i tak piszą o nim - pisowski publicysta. Obóz konserwatywny traktuję szerzej i nie łączę wyłącznie z PiS - em. Pamiętam, że w mojej obecności Jacek Żakowski nazywał "kołtunem" polityka konserwatywnego Platformy Jarosława Gowina. Pewne poglądy i postawy się delegitymizuje i w ten sposób ciężar debaty przesuwa się w lewo, w kierunku politycznej poprawności.

Tym razem dość mocno Pan się odwinął. Bodaj pierwszy raz, o ile dobrze pamiętam pańskie teksty. Nazwał Pan swoich krytyków Biurem Politycznym i wypomniał im przypadki łamania zasad dobrego wychowania i brutalny język.

To nadal nie jest moja wrażliwość, ale oni wypowiadają się identycznie, potępiając w czambuł swoich przeciwników. Członkowie Politbiura mówili tak samo, językiem zideologizowanym. Mówię to na podstawie lektury ich posiedzeń.

Czy czuje się Pan ofiarą sporu PO – PiS?

Nie, w ogóle nie czuję się ofiarą. Wolałbym oczywiście, żeby nieco grzeczniej traktowano adwersarzy, dopuszczając poglądy drugiej strony. A spór dotyczy w tym przypadku raczej ludzi o innych wrażliwościach: konserwatywnej i tej rodem z "Gazety Wyborczej". A to nie jest do końca spór PO - PiS, chociaż gdzieś się te formuły nakładają na siebie.

O insynuowaniu faszyzmu, jako pały na przeciwnika, pisał kilkadziesiąt temu Orwell. Pański przypadek możemy potraktować jako analogiczny. Czy to znaczy, że dziennikarze i publicyści zakłamują rzeczywistość?

Coś w tym jest. Sytuacja, gdy używa się niewspółmiernych słów, pojęć jest oczywiście zakłamywaniem rzeczywistości. Jednak wiele osób zapewne zorientuje się, że to jakiś rodzaj nieczystej gry.

 

 

zdjęcie: z archiwum portalu wPolityce.pl

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl