Z Rafałem Kalukinem o dziennikarstwie, degeneracji zawodu i Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich rozmawia Paweł Luty.
Rafał Kalukin – (rocznik 1974) dziennikarz, publicysta, reporter. Pracował w „Głosie Wybrzeża”, „Gazecie Gdańskiej” i „Dużym Formacie” „Gazety Wyborczej”. Obecnie współpracuje z tygodnikiem „Wprost”. W Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich od 2011 roku.
Jesteś dziennikarzem czy publicystą?
Trudno powiedzieć. Zawsze mieszałem te dwie role. Wcześniej pracowałem w „Dużym Formacie” „Gazety Wyborczej” i wtedy określałem się jako reporter. Czasem jako „publicysta dochodzący” – okazjonalnie, kiedy coś mi leżało na sercu, starałem się o tym pisać. Teraz pracuję w innej konwencji, w innym piśmie. Tygodniki rządzą się swoimi prawami. Nie potrafię powiedzieć czy są to bardziej teksty publicystyczne czy reporterskie – jest to taki miszmasz tworzony w konkretnej konwencji. Jak się określam? Chyba jako dziennikarz.
Kim dla Ciebie jest dziennikarz?
To jest ktoś kto zajmuje się naszą rzeczywistością. Są różne typy zajmowania się rzeczywistością. Można ją „fotografować”, odwzorowywać możliwie najwierniej, co rzadko kiedy się udaje, bo jesteśmy tylko ludźmi i to co widzimy zawsze jest przesiane przez nasze poglądy, ale przynajmniej się staramy. Można też ją całkowicie intencjonalnie przetwarzać przez to co w nas siedzi, wypluwać z siebie bardzo subiektywny obraz świata – wtedy jesteśmy komentatorami, publicystami. Czasami pewnie można te dwa podejścia łączyć. Jest to kwestia różnych gatunków. Także poszczególne pisma narzucają autorom pewne konwencje, z czego wynika sposób w jaki podchodzimy do materii którą się zajmujemy – czy ją opisując czy komentując.
A uważasz, że dziennikarz powinni angażować się politycznie, ideowo?
To jest nieuchronne. Nie wierzę w obiektywne dziennikarstwo wyprane z poglądów, z wrażliwości. Czasem słyszę, że to jeden z postulowanych celów dziennikarstwa, ale jest on utopijny. Nawet jeśli jesteśmy nieskażonymi polityczną rzeczywistością idealistami to wcześniej czy później wpadniemy w tryby redakcyjne, w których ten czy ów pogląd polityczny jest przyjmowany jako coś oczywistego, jako obiektywnie istniejąca rzeczywistość. Wtedy z tym idealizmem już wiele nie możemy zrobić.
Dziennikarz musi mieć poglądy i jedynym pytaniem jest to czy wyznawanie poszczególnych poglądów, jak również przynależność do środowiskowo-politycznej formacji, nie deformuje zbyt głęboko naszego oglądu świata. Czy należąc do tej czy innej „parafii” staramy się mimo wszystko zachować jakąś dozę obiektywizmu? Z tym jest ciężko i myślę, że polska kasta dziennikarska ulega postępującej degeneracji.
Co rozumiesz przez „degenerację”? Dobre standardy są łamane, co raz mniej uwagi przywiązuję się zasadom etycznym? Może jakieś inne czynniki wchodzą w grę?
Ostatnio czytałem inspirujący tekst Roberta Krasowskiego, w którym pisze o dwóch plemionach zakorzenionych w naszej dziennikarskiej korporacji, które podgrzewają polityczne emocje, trochę wbrew znacznie bardziej wyważonym postawom społecznym. A więc to my radykalizujemy polityczny dyskurs w stopniu znacznie większym niż politycy? Jest to pewnie pogląd znacząco przejaskrawiony, ale tak się przecież robi się w dobrej publicystyce. Uważam jednak, że Krasowski ma wiele racji.
Jak się patrzy na poziom zantagonizowania naszego środowiska to jest to coś niewiarygodnego. Pamiętam, że jeszcze przed sześcioma, siedmioma laty mogliśmy różnić się poglądami, ale były miejsca, w których można było się spotykać, normalnie porozmawiać, wymienić opinie. Teraz tych miejsc jest bardzo mało albo wręcz w ogóle ich nie ma. Jedna strona drugą stronę demonizuje odzierając ją z ludzkich cech, przypisując wyłącznie złe motywacje.
Co jest osią tego dramatycznego w swej głębi podziału?
Myślę, że są to pewne resentymenty. Prawa strona bardzo dojmująco przeżywa lata 90., kiedy miała poczucie wykluczenia z głównego nurtu debaty. Czuła się ofiarą nie tylko symbolicznej przemocy ze strony „Gazety Wyborczej”. Macki Michnika miały przecież sięgać wszędzie, arbitralnie decydując kto w Polsce ma prawo publikować. To oczywiście przesada, ale jestem w stanie zrozumieć owo silnie odczuwane przez konserwatywnych autorów wykluczenie.
Po wielkim przełomie, gdzieś w okolicach afery Rywina, polityczne wiatry zaczęły wiać w prawą stronę, co zaowocowało rozwojem mediów definiujących się jako konserwatywne. Z nisz powychodzili wyraziści publicyści o ugruntowanych już poglądach, zaskakując dotychczasowy mainstream, który złote lata 90. w dużej mierze niestety intelektualnie przespał. Przy okazji nastąpił kolejny już skok na media publiczne, które tym razem przeszły w ręce prawicy.
I nagle „uciskana” dotąd strona staje się dominującą i może się na swych rzekomych prześladowcach wreszcie odegrać. Tamte emocje z lat 2005 – 2006 były najgorętsze. Pracowałem wtedy w „Wyborczej” i pamiętam oburzenie jakie wywołał tekst Macieja Rybińskiego w „Dzienniku” pt. „Koniec Polski Kiszczaka i Michnika”. Potem spór o lustrację dziennikarzy, listy otwarte, okropne insynuacje krążące po redakcjach. Polityczny spór rozlał się na nasze środowisko, tworząc podziały już chyba nie do przeskoczenia.
A teraz sytuacja wraca do punktu wyjścia. Toczy się polityczny ping – pong, którego ofiarą padają zawsze publiczne media. Prawica, która znów je straciła, czuje, że jest spychana w defensywę, lamentuje, że zaraz zmuszona będzie chować się po katakumbach. A że kocha widzieć siebie w roli ofiary, z tym większym dramatyzmem odmalowuje swoje nieszczęścia.
Za każdym razem kiedy ten cykl się obraca zastanawiam się, czy możemy jeszcze bardziej sobie nie ufać. Cóż, niestety możemy. Już nie jesteśmy polemistami, staliśmy się wrogami.
Jak w tym z jednej strony emocjonalnym, a z drugiej strony politycznym podziale…
...to już jest coś więcej, to jest niby walka o byt. Koledzy z prawej strony teraz apelują, aby zakładać własne media, własne instytucje, bo im „salon” zabierze zaraz wszystko i nie będą mieli za co wykarmić dzieci.
Jest to według Ciebie realne zagrożenie? Prawicowi publicyści są w Polsce prześladowani?
Skądże znowu! Wahadło jest zmienne, koniunktura bywa różna. My się naparzamy, a nasi wydawcy po cichu kalkulują, jaka orientacja polityczna może się okazać najbardziej opłacalna.
Przypomnijmy sobie losy „Dziennika”, który szukając miejsca na rynku definiował się jako gazeta mocno prawicowa, wyraźnie sympatyzująca z Prawem i Sprawiedliwością, co wynikało tyleż z nastrojów w zespole, jak i z zapotrzebowania rynkowego. Chodziło przecież o przeciwstawienie się „Gazecie Wyborczej”. Ale gdy orientacja na PiS nie przyniosła odpowiedniego skutku biznesowego, właściwie z dnia na dzień „przestawiono wajchę” i przeorientowano się na Platformę.
Media prywatne szukają optymalnego miejsca w spektrum politycznym, dostosowując się do potrzeb masowego odbiorcy. Ale tylko tego, który wyda się atrakcyjny reklamodawcom. Stąd umiarkowany liberalno-demokratyczny kurs większości mediów. Prawicowi autorzy lubią drwić z „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, ale w rzeczywistości marzą o ich przejęciu, gdyż jest to grupa zapewniająca byt większości przedsięwzięć medialnych.
Są oczywiście wyjątki. Jest „Wyborcza”, która wyrosła z etosu i już w nim pewnie pozostanie. Media publiczne to zupełnie inna bajka.
Czyli z jednej strony mamy emocje, z drugiej politykę a z trzeciej finanse, biznes. Jak w tym trójkącie, który buduje podziały środowiskowe, widzisz Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich?
Jestem od niedawna w Stowarzyszeniu. Zapisując się nie wiedziałem do końca czym samo Stowarzyszenie chce być. Miejscem realizacji czysto korporacyjnego interesu naszej grupy zawodowej? Organizacją, która troszczy się o warunki zatrudnienia dziennikarzy, dobre standardy, przestrzeganie wolności słowa? A może nie o to jednak chodzi? Może ma to być lustro, które przystawiamy sami sobie, aby zobaczyć jak wyglądamy i przekazać wskazówkę jak powinniśmy wyglądać.
Wydaje mi się, że te funkcje mogą znaleźć się w konflikcie, co pokazuje przypadek Jurka Jachowicza. Z jednej strony, skazanie dziennikarza z artykułu 212 kk na wysoką grzywnę jest skandalem. Trzeba było temu przeciwdziałać, a sam paragraf jest absolutnie niedopuszczalny i nie wolno go akceptować. Z drugiej jednak strony, jeżeli SDP ma być „lustrem”, to należałoby jednak przeczytać co napisał Jachowicz w spornym komentarzu i ocenić to. Ja akurat przeczytałem wnikliwie i opadły mi ręce. Klasyczna insynuacja, a nie żaden komentarz. Gołosłowna, nie poparta żadnym dowodem. Problem w tym, że ofiarą zasłużonego dziennikarza padł dawny esbek, a jak powszechnie wiadomo, esbecy to szuje i łobuzy bez praw obywatelskich, więc napisać można wszystko. OK, papier zniesie wiele. Ale gdzie odpowiedzialność za słowo? Czy jest mniej ważne, niż wolność słowa? Nie, to dwie strony tego samego medalu.
Rozumiem na czym polega Twój sprzeciw wobec karania dziennikarzy z artykułów kodeksu karnego. Zatem, jaką widzisz inną możliwość egzekwowania dobrych standardów?
Trzeba z pewnością kontynuować akcję na rzecz likwidacji tego haniebnego paragrafu 212 i nie jestem w tym względzie specjalnie oryginalny. Ale, powtarzam, jeżeli SDP ma być instytucją wyznaczającą standardy dla naszego zawodu, która wskazuje co jest etycznie dopuszczalne a co nie, to musi być wiarygodna i nie może pozwolić na żadne relatywizowanie.
Zastawiam się jednak czy te dwie funkcje, jedna czysto ochronna, nakierowana na realizację naszego grupowego interesu i druga, sprowadzająca się do wyznaczania standardów, są ze sobą do pogodzenia. Jeżeli w pierwszej z nich pójdziemy zbyt daleko, nie oglądając się na własne błędy i bezkrytycznie broniąc nawet ewidentne nadużycia (jak ów tekst Jachowicza), to nigdy nie odbudujemy naszej wiarygodności. Pozostaniemy organizacją fasadową, skoncentrowaną na kwestiach własnego majątku, którą nie będą zainteresowani ani sami dziennikarze, ani potencjalni partnerzy.
Uważam, że SDP powinno zdefiniować czym chce być. Na Zjeździe widać było, że delegaci nie byli pewni, czy ma to być związek twórczy czy związek zawodowy.
Myślisz, że kwestię tego czym ma być Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich uda się rozstrzygnąć po wznowieniu obrad Zjazdu?
Nie sądzę. Czeka nas teraz czysto personalna walka. Emocje skoczyły tak wysoko, że na żadną merytoryczną dyskusję nie będzie miejsca. Czeka więc nas próba sił, a co potem? Niezależnie od tego kto wygra rywalizację, obie strony przecież będą musiały się porozumieć, aby potem w Zarządzie Głównym współpracować. Wtedy pewnie będzie więcej miejsca na dyskusję. Dziś nie. Wciąż jesteśmy na etapie straszenia siebie nawzajem swoim przeciwnikiem.