Z Andrzejem Skworzem o Dziennikarzu Roku, „Uważam Rze”, Monice Olejnik i dziennikarzach-reklamiarzach rozmawia Marek Palczewski

 
Andrzej Skworz (rocznik 1963) redaktor naczelny i właściciel miesięcznika „Press” oraz internetowego newslettera „Presserwis”.
Od 15 lat przewodniczy jury nagrody Grand Press, organizator konkursu fotograficznego Grand Press Photo, redaktor „Biblii Dziennikarstwa”. Mieszka w Poznaniu.
 
 
 
Czy ma Pan już swojego faworyta do nagrody Dziennikarza Roku 2011?
 
Mam, bo to był rok, w którym trudno nie mieć faworyta. Jest ktoś, o kim można powiedzieć, że swoją odwagą zasłużył na ten tytuł stukrotnie. Ale nazwiska nie podam.
 
A powie Pan jakim kryterium się kieruje?
 
Daniem przez tę osobę dowodu, że dziennikarstwo to nie zawód, w którym spędza się przyjemnie czas, tylko misja przekazywania prawdy. Nawet tej, która może drogo kosztować. Takiej szkoły dziennikarskiej przez 15 lat istnienia nagrody Grand Press nie podarował nam dotychczas nikt.
 
Czyli tym razem to nie będzie dziennikarz z głównego nurtu, dziennikarz – celebryta, bo takim też przyznajecie nagrody…
 
Ten konkurs jest przez „Press” organizowany, ale to nie nasza redakcja decyduje o tym, kto zwycięży. To nagroda całego środowiska dziennikarskiego. Wyboru dokonuje od 60. do 90. głosujących polskich redakcji. A że koledzy zapatrują się czasem w dziennikarstwo celebryckie, to tylko smutny znak naszych czasów. My próbujemy z tym walczyć i na nasze okładki nie dajemy celebrytów, lecz fachowców. Misją „Press” jest prezentowanie dobrych dziennikarzy, a nie tych, którzy mają jedynie znane gęby.
 
Jednakże wasz konkurs spotyka się z krytyką, że jest plebiscytem, konkursem piękności, który pomija dziennikarzy - „wyrobników” , dziennikarzy informacyjnych, specjalistycznych, czy dobrych reportażystów, a zauważa tylko tych, którzy są na okładkach kolorowych pism lub pokazują się w telewizji.
 
Anna Marszałek, Janina Paradowska, czy Marcin Kącki nie pokazywali się na okładkach - z wyjątkiem naszej. A dla tych wspomnianych przez pana „wyrobników” są liczne kategorie naszego konkursu Grand Press, w którym nagradza się konkretne materiały. Jednak muszę się z panem zgodzić, że wybór Dziennikarza Roku to rodzaj plebiscytu. Tyle, że nie jest to plebiscyt na najpiękniejszą twarz. To, kogo nominują redakcje, publikujemy co roku w styczniowym wydaniu „Press”, by każdy mógł sam sprawdzić, kto jest czyim idolem. Ale to prawda, często głosujemy miernie – na tych, którzy są głośni, a nie na najlepszych w danym roku.
 
Dla mnie wydarzeniem w mediach w tym roku nie jest objawienie się jakiejś osobowości, czy twarzy, ale zbiorowe osiągnięcie redakcji tygodnika „Uważam Rze”, któremu na początku niewielu dawało szanse na taki sukces, jaki rzeczywiście odniósł, osiągając sprzedaż większą od kilku renomowanych tygodników opinii. Czy np. taka gazeta, ale może też i inna, nie zasługuje na to, żeby być zbiorowym dziennikarzem roku?
 
Przed takimi rozstrzygnięciami szczęśliwie zabezpieczyliśmy się już w pierwszej edycji konkursu. Wiedzieliśmy, że będą naciski czy dobre rady, że znajdą się jakieś redakcje, które będą sugerować, by właśnie je zauważyć i nagrodzić. Dlatego w regulaminie konkursu na Dziennikarza Roku jest zapis, że naszą nagrodę może dostać tylko osoba fizyczna, a nie prawna czy cała redakcja. „Uważam Rze” nie dostanie więc tytułu Dziennikarza Roku, bo nie dostały go wcześniej także redakcje „Faktu”, czy „Faktów” TVN-u. Gdybyśmy się na to godzili, doprowadziłoby to do rozmycia charakteru tej nagrody.
 
Czy dla Pana pojawienie się „Uważam Rze” na rynku medialnym było ważnym wydarzeniem?
 
„Uważam Rze” odniosło sukces i o tym pisaliśmy kilkakrotnie. Jest to wielki sukces marketingowy oraz dziennikarski. Były miesiące, gdy ta gazeta sprzedawała się lepiej niż pozostałe tygodniki opinii.
 
Dlaczego zatem ją skrytykowaliście? Piórem redaktora Mariusza Kowalczyka zarzuciliście jej duży stopień upolitycznienia i skierowaliście pytanie do reklamodawców czy nie przeszkadzają im określone konotacje polityczne. Czy podziela Pan tę ocenę autora artykułu?
 
W dziennikarstwie często jest tak, że po opublikowaniu tekst żyje własnym życiem gargantuicznie zwielokrotnionym. Tak było w tym przypadku. W ogóle nie rozumiem zarzutu, że źle się stało, iż zadzwoniliśmy do reklamodawców „Uważam Rze”. Mariusz Kowalczyk to już tłumaczył: po pierwsze, robimy to w bardzo wielu tekstach dotyczących nowych produktów na rynku mediów, jest nawet osobna rubryka w „Press” pt. „Strzał w dziesiątkę”, w której krytykujemy nowe media po starcie. I często piszemy, że tytuł ma małe szanse na powodzenia finansowe. Niestety, w polskim dziennikarstwie wciąż obserwuję tę niekonsekwencję: dziennikarze sami krytykują, ale ich krytykować nie wolno. Koledzy z „Uważam Rze” na portalu wPolityce.pl poświęcają tymczasem kolejne artykuły każdej notce „Press” na swój temat…
 
To chyba powinniście się cieszyć, że jesteście czytani i wasze opinie są jakoś docenione, bo są komentowane.
 
Dziękujemy za takie docenienie. Lepiej by było, żeby zauważali, gdy po naszym artykule Agora zwraca swojemu klientowi 120 tysięcy złotych zarobionych w mało etyczny sposób. Piszemy o wszystkich mediach, nie uparliśmy się na „Uważam Rze”. Koledzy, nie przeceniajcie naszej roli, od naszego pisania nie zabraknie wam reklamodawców!
 
Wspomniał Pan o zagrożeniach , które są związane z uprawianiem zawodu dziennikarskiego. Na łamach PRESS-u często poruszacie takie tematy, jak na przykład zaangażowanie polityczne oraz zaangażowanie reklamowe dziennikarzy. Które z nich jest groźniejsze?
 
Zaczynam skłaniać się ku myśli, że reklamowe. Powraca do nas kryzys ekonomiczny i przez najbliższe lata będziemy pewnie musieli czujniej spoglądać na pióra reporterów, w obiektywy kamer i sitka mikrofonów naszych dziennikarzy, żeby sprawdzać, czy przypadkiem nie wysługują się swoim klientom biznesowym. I czy za jakieś drobne pieniądze nie kłamiemy, bo tak chcą nasi reklamodawcy.
Zaangażowania politycznego nie da się już ukryć. Jest widoczne nawet na naszych twarzach. I w łatwy sposób może nam je wytknąć nasza konkurencja. Dużo trudniej poznać, że chodzą nam po głowie jakieś pomysły na przekręty. Te tzw. piarki, które wydawały się plagą jedynie pism kobiecych, lifestylowych 10 lat temu, teraz już zagrażają utratą wiarygodności opiniotwórczych tygodników i miesięczników.
 
Czy to zjawisko będzie się pogłębiało? Robert Azembski (z tygodnika WPROST – red.), z którym niedawno rozmawiałem mówił mi wręcz o naciskach i propozycjach korupcyjnych ze strony reklamodawców – o ofertach finansowych za napisanie określonego artykułu.
 
Mówią już o tym dziennikarze wszystkich mediów. Kiedy dowiedziałem się, że Tomasz Lis, który był w telewizji narażony na różnego rodzaju naciski - ale nie na naciski reklamodawców - przechodzi do tygodnika „Wprost”, pomyślałem sobie: „Kolego, w co Ty się pakujesz?”. Jak słyszę, podobno radzi sobie dobrze z tymi naciskami, ale głos, o którym Pan mówi, nie jest odosobniony. Im słabsze wydawnictwo, tym nacisk na zarabianie pieniędzy w każdy sposób może być mocniejszy. Choć wielcy wydawcy na pewno też nie są bez winy. W „Press” będzie pewnie coraz więcej tekstów na ten temat. A podsumowując: myślę, że ten proces ulegania reklamodawcom będzie się nasilał z powodu braku solidarności pomiędzy dziennikarzami. Czasem też z powodu braku odwagi, a najczęściej ze zwykłej chęci dorobienia czy ochrony swego stanowiska pracy.
 
Dziennikarze – reklamiarze, to szerokie zjawisko: Szymon Majewski, czy Kuba Wojewódzki – jeśli ich traktować jako dziennikarzy, choć to sprawa sporna – wystarczą za ilustrację.
 
Na szczęście dziennikarze informacyjni jeszcze jakoś się bronią przed reklamowaniem. A celebryci dziennikarscy? Dla mnie testem na to, czy ktoś jest dziennikarzem, jest pytanie, czy odwraca się na ulicy, kiedy ktoś za nim krzyknie „Redaktorze!”. Podejrzewam, że i Szymon Majewski, i Kuba Wojewódzki się odwrócą. Ale czy rzeczywiście są dziennikarzami? Zresztą oni mnie nie martwią, już prędzej postawa Moniki Olejnik, która w magazynie „Viva!” daje się traktować jak wieszak na ubrania albo we „Wprost” rozmawia z Piotrem Najsztubem o fitnessie. A przecież znaczna część jej pracy to dostarczanie newsów programom informacyjnym.
 
Wcześniej rozmawiała z Piotrem Najsztubem o dziennikarstwie. Ostatnio, jako celebrytka, o modzie.
 
Olejnik zawsze miała celebryckie skłonności. W Stanach Zjednoczonych pewnie byłaby traktowana jak Ophra Winfrey, ale ja wolałbym, żeby miała większe pojęcie o tym, co w jej zawodzie wypada, a co nie. W dodatku jest niezwykle czuła na swoim punkcie i po krytycznych uwagach na jej temat obsztorcowuje redakcje, które sobie na to pozwoliły.
 
Dziennikarze są w ogóle bardzo wrażliwi…
 
…niebywale. Sam kiedyś tak reagowałem. Po pierwszym krytycznym artykule o sobie postanowiłem się obrazić. Na szczęście zrozumiałem, jakie to małe. Dziś już nie reaguję na zaczepki Bronisława Wildsteina czy „Uważam Rze”. Bo są one wliczone w koszty naszego zawodu. Jeśli masz czelność krytykować innych, musisz mieć na tyle twardą skórę, żeby potem przyjąć razy, które spadną na ciebie. A już na pewno musisz się ich spodziewać.
 
Zaczepki są na porządku dziennym w internecie. Trwa teraz akcja „Komentuj, nie obrażaj” – napisałem na ten temat felieton, i z miejsca zostałem obrażony.
 
Normalne.
 
Normalne, właśnie. Czy myśli Pan, że da się coś zrobić z chamskimi odzywkami i zaczepkami w internecie, czy już będą one stałym elementem krajobrazu naszej „kultury medialnej”?
 
Byłem na ciekawej prezentacji jednego z najbardziej znanych polskich blogerów - Kominka. Opowiadał, że gdy zaczęli go obrażać na blogu jego właśni czytelnicy, postanowił, że albo to ukróci, albo zginie. I wie Pan co zrobił? Zabronił krytykować siebie, pisać negatywnie i wyrzucał z blogu tych, którzy się nie chcieli podporządkować. Zabronił pisać nawet o tym, że jakiś post został usunięty. Totalitaryzm, to mało powiedziane. Facet wprowadził cenzurę jak w Korei Północnej. Co się stało potem? Niech Pan zgadnie.
 
Zero komentarzy.
 
Ale czy miał więcej czytelników, czy mniej?
 
Więcej.
 
Właśnie, szaleńczo zaczęłarosnąć liczba wejść na jego blog. Tradycyjni wydawcy wiedzieli, że gazeta jest „nasza” – drukujemy tam to, co nam się podoba, a czytelnicy mogą ją czytać. Ewentualnie pisać listy do redakcji. Ale w Internecie przyjęliśmy, że nasz Internet to już przestrzeń jednak nie do końca nasza, że to jest raczej miejsce internautów. I wielu z nich, to byli sfrustrowani, anonimowi ludzie, którzy w obrażaniu znaleźli sobie życiową pociechę. Zastanawiam się, kiedy wreszcie przyjdzie ten moment, że poważne media zakażą łamiących prawo i przyzwoitość wpisów na forach? One naprawdę psują debatę publiczną. Wierzę, że to się da zmienić. Gdzieś tam pozostaną ścieki, do których nieliczni będą wylewali swoje frustracje, ale w poważnych mediach nie będzie się łamać prawa. Wielokrotnie namawiałem moich redaktorów, żebyśmy zrezygnowali z pressowego forum. Tłumaczą mi, że to miejsce, gdzie ktoś pozbawiony pracy w naszym zawodzie może napisać o swojej krzywdzie i dlatego powinniśmy forum zostawić.
 
Powiedział Pan o psuciu debaty publicznej, ale, z drugiej strony, czy nie jest psuciem debaty również takie działanie, które nie dopuszcza pewnych głosów i ogranicza wolność słowa? Myślę chociażby o wstrzymaniu dystrybucji nowego tygodnika –„Wprost Przeciwnie”?
 
Ja nie rozumiałem listu wydawcy „Wprost” jako nacisku na ograniczenie wolności słowa w Polsce, raczej jako chronienie swojego znaku towarowego. Ale pańska intuicja jest słuszna. Nie powinniśmy walczyć z naszą konkurencją przy pomocy środków prawnych i ciągania się po sądach. To jest słabe, gdy dziennikarze zamiast polemizować ze sobą, wzajemnie się pozywają się. W rzadkich przypadkach taki proces jest jedynym wyjściem. Ale trzeba pamiętać, że my mamy szansę naszym adwersarzom odpowiadać w mediach. I ma Pan rację z tym, że mimo Internetu, mnóstwa gazet, tygodników, a zwłaszcza wszystkich mediów elektronicznych – nie mamy jakoś wielu wybitnych wypowiedzi i ciekawych wywiadów. 70 procent medialnego przekazu to międlenie wczorajszych uwag polityków.
 
Czy to my, dziennikarze, nie jesteśmy współodpowiedzialni za poziom tej debaty? Bo dyskusje między dziennikarzami czy to w wykonaniu Cezarego Michalskiego, Krzysztofa Feusette, Marcina Mellera, czy Zbigniewa Hołdysa – którzy wypowiadają się na tematy wewnątrzdziennikarskie – są często pełne emocji, a nawet agresji wobec drugiego i nie bardzo widać możliwości konsensusu. Czy to jest pozór, gra pod publiczkę, czy głębia rzeczywistych różnic merytorycznych czy światopoglądowych między wspomnianymi dziennikarzami?
 
Jesteśmy gorsi niż politycy. Bo gdy zgasną światła, kamery zostaną wyłączone, a mikroporty zdjęte – oni poklepują się po plecach i idą razem na wódkę. Dziennikarze już tego nie zrobią. Może to w pewnym sensie jest uczciwsze wobec naszych odbiorców, bo przynajmniej nie kłamiemy, ale na pewno nie jest zdrowsze. Choć czasem mam przekonanie, że jeśliby przenieść na bezludną wyspę Adama Michnika i Pawła Lisickiego, to na początku siedzieliby na dwóch różnych jej krańcach, ale trzeciego dnia zobaczylibyśmy ich przy jednym ognisku pijących sake i zawzięcie przerzucających się argumentami. Jestem gotów się o to założyć.
 
To byłoby przy ognisku na bezludnej wyspie, a co z debatą publiczną w naszym kraju?
 
Czy to, że dziennikarze się spierają, jest złe dla debaty publicznej? Nie mam takiego przekonania. Lepiej, gdy możemy kupić „Uważam Rze”, „Wprost” i „Krytykę Polityczną”, niż gdyby było jak pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia, kiedy było mało pism, a wszystkie dość do siebie podobne. Niedawno wziąłem do ręki „Gazetę Polską”. Było to dla mnie odświeżające uczucie. Nie zgadzałem się z prawie żadnym artykułem, który tam czytałem, ale zrozumiałem wreszcie, dlaczego niektórzy ludzie za to płacą. Takich tekstów nigdzie indziej się nie przeczyta! To prawdziwie sformatowana gazeta.
 

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl