Burda International GmbH przejmuje wydawnictwo Gruner + Jahr w Polsce. – Wszystkie osoby zarządzające wydawnictwem i redaktorzy naczelni pozostają na swoich stanowiskach – zapewnia portal sdp....
Firma:
Radio VOX FM
Region:
Warszawa
Stanowisko:
DJ/Prezenter
Wymagania:
Doświadczenie w pracy przed mikrofonem
Oferujemy:
Umowę o pracę, możliwość rozwoju
Kontakt:
warszawa@voxfm.pl
....
Z Andrzejem Jonasem o sile skandalizujących okładek, autorach poruszających masową wyobraźnię i niezauważonym tygodniku „Wręcz Przeciwnie” rozmawia Błażej Torański
Andrzej Jonas ur. w 1940 r. Studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim. Dziennikarz od ponad 40 lat. Komentator prasowy i telewizyjny. Założyciel i redaktor naczelny The Warsaw Voice (od 1988r). W 1991 r. współtwórca Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu w Polsce. W latach 1995-2002 wiceprezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, w latach 2006-2010 prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Europejskich – Sekcji Polskiej, w latach 1997-1999 wiceprezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Europejskich. Wykładowca na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego i Akademii Dyplomatycznej, Przewodniczący Rady Fundacji United Way Polska, członek Rady Fundacji Przyjaciele Szpitala Dziecięcego przy ul. Litewskiej w Warszawie i innych organizacji. W 2010 roku odznaczony Odznaką Honorową Bene Merito.
Czy skandalizująca okładka już w pierwszym numerze – jak w przypadku „Wręcz Przeciwnie” - może zabić tygodnik opinii?
Nie sądzę, dlatego że czytelnicy nie wyrabiają sobie opinii po pierwszym numerze. Tylko zawodowcy mogą z pierwszego numeru wyciągnąć wnioski co do tendencji pisma, sposobu jego redagowania, koncepcji. Nawet w całkiem nobliwych tytułach pojawiają się okładki skandalizujące , a w skandalizujących – czasami eleganckie, wyciszone. Więc myślę, że nie zabije, aczkolwiek skandal na okładce pierwszego numeru, to jest już jakiś sygnał dla czytelnika, co to ma być za rodzaj pisma.
Kontrowersyjna okładka jest sposobem na zaistnienie.
Tak, zakładając, że pismo zostanie jeszcze wyeksponowane w kiosku. Dzisiaj największy problem dotyczy bowiem promocji. Jeżeli wydawca dostatecznie wiele pieniędzy wyłoży na promocję, to oczywiście okładka będzie miała znaczenie. Przyznam, że jako normalny czytelnik nie zderzyłem się z promocją tego akurat tytułu.
Historyk i publicysta Sławomir Cenckiewicz uznał okładkę za bluźnierczą, za kpinę z Mszy świętej. Pana też oburzyła, dotknęła sumienie?
Mam problem, ponieważ jej nie widziałem.
Opiszę. Fotomontaż: Tusk z Kaczyńskim w strojach liturgicznych udzielają sobie komunii.
Opisuje pan okładkę „Faktów i mitów”? (śmiech). Na mnie ta okładka nie wywarłaby wstrząsającego wrażenia. Pamiętam w poprzedniej odsłonie „Wprost” okładki polityczne, na przykład z panią Steinbach.
Erika Steinbach w mundurze gestapo ujeżdża kanclerza Niemiec Schrödera.
Te okładki były daleko bardziej brutalne. Pojedyncza okładka, powtarzam, ma jednak znaczenie przy intensywnej promocji pisma. A jeśli tylko po prostu idzie do kiosków, to ekspozycja nie przykuwa uwagi.
A rezygnacja dwóch znanych autorów – Cenckiewicza i Terlikowskiego - już w pierwszym dniu sprzedaży pisma, mogła być pocałunkiem śmierci?
Aby opisać relację między czytelnikiem a tygodnikiem opinii musi upłynąć długi czas. Najpierw ta relacja w ogóle musi powstać! Zmiany w składzie autorów dopiero wtedy zaczynają działać. No chyba, że mamy do czynienia z autorami, którzy poruszają masową wyobraźnię. Wtedy ich odejście może wywierać wpływ na wielkość czytelnictwa. Pamiętam, jak Jerzy Pilch odszedł z „Polityki” do „Dziennika”. Dla tego rodzaju pisma - o ugruntowanej pozycji, jak „Polityka” – gdyby nie miało potężnych piór wśród felietonistów, to oczywiście miałoby znaczenie. A w tej sytuacji wielbiciele Jerzego Pilcha przenieśli się wraz z nim, a pozostali nadal czytali Passenta, Stommę czy Grońskiego…
Z nowym pismem, szczególnie tygodnikiem opinii jest tak, że może zaistnieć nie dlatego, że wyjdzie jeden lub dwa dobre numery. Zaistnienie wymaga długiego czasu obecności na rynku i wyrobienia o sobie jakiejkolwiek opinii. Rynek tygodników w Polsce jest bardzo trudny, zwłaszcza z powodu kryzysu czytelnictwa.
Czy Pan w ogóle zauważył taki tytuł, jak „Wręcz Przeciwnie”? „The Economist” go dostrzegł, ale napisał: „tytuły obiecują więcej niż dają teksty”.
Nie zauważyłem, ale ja nie jestem typowym czytelnikiem. Dlatego, że nie kupuję prasy w kiosku. Mam prenumeratę. Nie znaczy, że stając przy kiosku albo gdzieś w sklepie, nie zatrzymuję się i nie czytam tytułów. Jednak cała ściana wytapetowana tytułami nie pozwala na wyróżnienie któregokolwiek z nich. Stoję i szukam swojego tytułu. Szukam, szukam, jeśli znajduję, jestem zadowolony. Bo nie jest łatwo znaleźć.
Ale wie Pan o „Uważam Rze”, tytule, który przebojem zawojował rynek?
Wiem. W znacznej mierze z tego powodu, że ulokowało się tam grono znanych autorów, związanych wspólnotą ideową, publikujących równocześnie w innym znanym tytule, w „Rzeczpospolitej”. „Uważam Rze” osiągnął sukces czytelniczy. Nie wiem, czy także rynkowy, bo nie interesowałem się finansami tego pisma. Ale i tak w grupie tytułów jednego wydawcy niełatwo to rozszyfrować. Nie wiadomo, jak dalece działa synergia, a na ile przestałaby działać, gdyby to był tygodnik wydawany samodzielnie i obciążony pełnią kosztów.
Na co może liczyć nowy wydawca, który wrzuca w przestrzeń tygodników opinii pismo, ale nie stawia na dziennikarstwo drobiazgowe, sumienne, weryfikujące fakty? Jedynie podkręca tytuły.
Myślę, że są różne przyczyny, dla których pojawiają się nowe tytuły. Niektóre motywy dają szansę sukcesu, niektóre nie. Jeżeli są motywy natury osobistej, na przykład urażone ambicje albo konflikt środowiskowy, to nie zapewni sukcesu rynkowego. Mnie się wydaje, że w wypadku „Wręcz przeciwnie” motywy miały charakter bardzo osobisty. Rozumiem, że był pomysł, aby formułę „Wprost” powielić w jego dawnej postaci, kiedy był to tygodnik o wysokim nakładzie. Nie jest jednak wykluczone, że pomysłodawcy tej idei nie zauważyli, że w apogeum swojego istnienia pod dawną redakcją „Wprost” bardzo tracił czytelników.
Znalazł się na równi pochyłej.
No właśnie. Wracanie więc przez zespół „Wręcz Przeciwnie” do tamtej formuły było bardzo ryzykownym pomysłem wydawniczym. W ogóle formuła pisma politycznie bardzo zaangażowanego z reguły jest słabym argumentem rynkowym. Pamiętam 20 lat temu wielki eksperyment wydawniczy, jakim miały być „Spotkania”. Czytelnicy z nadziejami wyczekiwali na formułę pisma podobnego do francuskiego „L Express”. Ale tygodnik „Spotkania” szybko zaangażował się politycznie i po niespełna trzech latach zszedł ze sceny. O tym, na jakiej równi pochyłej był „Wprost” świadczy choćby to, na ile był wyceniany, a za ile dwa lata później został sprzedany. Marek Król trafił na prowadzoną przez swój tygodnik listę „100 najbogatszych Polaków”, co było pośrednią formą wyceny pisma. Tymczasem tytuł sprzedał za 8,5 mln zł, co oznaczało mocne obsunięcie pozycji rynkowej. Niedawny powrót do tej formuły przez niemal ten sam zespół nie mógł tygodnikowi „Wręcz Przeciwnie” gwarantować sukcesu. Aby go odnieść, musiałyby być zaangażowane - przede wszystkim w marketing - bardzo duże pieniądze.