Z Jerzym Haszczyńskim, laureatem nagrody PAP im. Ryszarda Kapuścińskiego za reportaż „Jemeńska szkoła dżihadu”, rozmawia Błażej Torański.

Jerzy Haszczyński, rocznik 1966, ukończył filozofię na Uniwerstyecie Warszawskim. Po studiach, w 1991 roku, związał się z „Rzeczpospolitą” i pracuje w niej do dziś. Był korespondentem w Berlinie oraz wydawcą i redaktorem założonego przez „Rz” tygodnika Polaków na Litwie „Słowo Wileńskie”. Od 11 lat jest szefem działu zagranicznego „Rz”. Pisuje komentarze na tematy międzynarodowe i reportaże. Prowadził akcję przeciwko używaniu przez zagraniczne media określenia „polskie obozy”. Laureat i współlaureat kilku nagród i wyróżnień SDP i Grand Press. Wydał zbiór reportaży z Niemiec „Nie tylko pani Steinbach”. W lutym w Wydawnictwie Czarne ukaże się zbiór jego reportaży z przeżywających gwałtowne zmiany państw muzułmańskich pt. „Mój brat obalił dyktatora”.
 
 
 
 
Jak ktoś taki, jak Omar, bohater Pańskiego reportażu, mógł zostać terrorystą?
Właśnie takie pytanie sobie postawiłem i aby na nie odpowiedzieć wyjechałem do Jemenu. Z jego działalności można wyciągnąć przestrogę, że terrorystą całkowicie oddanym sprawie islamu najczęściej nie zostaje człowiek żyjący w skrajnej biedzie. Rewolucję islamską przeprowadzają młodzi ludzie wywodzący się co najmniej z klasy średniej. Tak samo było z zamachowcami  na World Trade Center 11 września 2001 roku – pochodzili ze średniej klasy egipskiej, saudyjskiej, z Emiratów Arabskich. Znali świat - czyli Zachód, przeciwko któremu się obrócili – kształcili się tam na uczelniach, mówili w obcych językach. Terroryzm wynika z wielkiej niechęci do cywilizacji zachodniej. A Omar, Nigeryjczyk, jako dziecko wychowywany był w puchu, wśród złota. Jego ojciec był właścicielem pałacu i meczetu ze złotą kopułą, majątku szacowanego w milionach dolarów. Omar przyjechał wymuskany do biednego Jemenu i tam szykował się, aby z bombą w majtkach dokonać symbolicznego zamachu na znienawidzoną, chrześcijańską cywilizację zachodnią, w Boże Narodzenie 2009. Chciał zginąć z pasażerami samolotu lecącego z Amsterdamu do Detroit. Zamach się nie udał, ale próba zrozumienia jego motywacji pchnęła  mnie do tego, aby oderwać się od biurka kierownika działu zagranicznego „Rzeczpospolitej” i wsadzić palec w miejscu ważnego wydarzenia, dotknąć rzeczywistości, o której czytuję na co dzień.
Mentorem Omara był szejk Anwar al Awlaki, przewodnik duchowy kilku zamachowców z 11 września.
Właśnie wróciłem z Maroka, gdzie uczyłem się arabskiego, a tam dotarła do mnie wiadomość, że Awlaki został zabity. Załóżmy, że tak się stało, bo w Jemenie zdarzało się, że niektórzy bojownicy mieli być zabici i nagle ożywali. Awlaki też doskonale znał Zachód, przeciwko któremu walczył i wytoczył poważne ideologiczne działa. To, co terroryści inwestują w zamachy, to garstka pieniędzy w porównaniu z tym, co świat wydaje na walkę z terroryzmem. Terroryści to nie są analfabeci bez grosza przy duszy, którzy zdeterminowani, nie widząc innego rozwiązania, podnoszą rękę na byłego kolonizatora czy jakiegoś znanego przedstawiciela świata zachodniego lub znienawidzonej Ameryki.
Czy Omar jest typowym terrorystą, jak ci, którzy dokonali zamachu na World Trade Center? 
Zdecydowana większość wywodzących się z krajów islamskich i zarazem arabskich terrorystów, którzy dokonali zamachu na WTC i Pentagon, była z dosyć bogatych i wykształconych rodzin. On jest z czarnej Afryki, a to jest rzadkość. Różni się kolorem skóry, miejscem urodzenia. Ale jest typowy w nienawiści do świata zachodniego i w pełnym oddaniu wizji czystego islamu, zagrożonego, a wcześniej niszczonego, deptanego, gnębionego przez białego człowieka.
Z czego rodzi się nienawiść?
Akurat ten rodzaj nienawiści rodzi się z przemyślenia, z refleksji nad światem. Choć zakładam, że jest ona błędna i fałszywa. Ale z pewnością niesprawiedliwa. Terroryści nie uderzają  bowiem w przygotowanych do walki żołnierzy, a nawet w chronionych polityków. Zakładając, czego nie oceniam, że politycy są winni biedzie i nieszczęściom krajów islamskich. Gdyby terroryści dokonywali na nich zamachów, to byłoby to jakoś zrozumiałe, ale wybierają najgorsze rozwiązanie. Uderzają w niewinnych cywilów, kobiety, dzieci.
W reportażu „Jemeńska szkoła dżihadu”, napisanym w styczniu ubiegłego roku, postawił Pan tezę,  że Jemen może stać się nowym Irakiem czy Afganistanem. Czy z perspektywy czasu podtrzymuje Pan to przekonanie?
Jak najbardziej, bo znaczna część idei fundamentalizmu islamskiego rodzi się właśnie w Jemenie. To tam przebywał  wspomniany Awlaki i wielu innych wpływowych liderów al Kaidy. Toczy się tam jednocześnie kilka wojen, konfliktów. Nie wiadomo, czy al Kaida nie zdobędzie stolicy Jemenu. Niewielu to dostrzega z tej prostej przyczyny, że Amerykanie nie zdecydowali się wysłać wojsk lądowych. Zrzucają na Jemen bomby z samolotów bezzałogowych – tak zginął Awlaki - ale nie są gotowi i nie chcą też, słusznie, angażować się poważniej, bo nie wiadomo, do czego doprowadzi rozwój wydarzeń. Rewolucje arabskie ogarniają różne kraje, także Jemen. Czy tam również rodzi się terroryzm i wypływają stamtąd niebezpieczne idee? Na to pytanie odpowiedź jest prosta: tak!
Czuł się Pan, będąc korespondentem wojennym, zagrożony?
Rzeczywiście czasami odrywam się od biurka i jeżdżę w miejsca, gdzie toczą się wojny, rewolucje. Zdarzało się, że w moim kierunku leciały kule. Tak było już dawno temu w Albanii w czasie rewolty w 1997 roku i w kilku innych miejscach, na przykład w Iraku. Nie jestem jednak korespondentem wojennym, który pcha się pośród strzelających. Próbuję zrozumieć istotę konfliktów poprzez rozmowy i obserwacje, choć nie sposób też uniknąć strzelanin. Wiele zagrożeń pozostaje w sferze wyobraźni. Nie mogę przysiąc, że gdzieś konkretnie chciano mnie zabić, ale tak to czułem. Czułem, że gdybym zrobił kolejny krok, posłuchał podpowiedzi człowieka, którego poznałem pięć minut wcześniej, to by mnie tutaj nie było.
Także w Jemenie?
Żadna bomba obok mnie nie wybuchła, nikt nie strzelał, ale w Adenie - stolicy dawnego komunistycznego Jemenu, głównym mieście separatystycznym na południu – była sytuacja, co do której do dzisiaj nie wiem, czym groziła. Chciałem się spotkać z szejkiem Fadhlim, panem i władcą części prowincji Abjan, synem sułtana z czasów protektoratu brytyjskiego. Przez wiele lat po zjednoczeniu Jemenu popierał prezydenta Saleha i nagle przeszedł na drugą stronę. Stał się jedną z głównych postaci separatystycznego ruchu południowego. Nie bywa w Adenie, bo służby Saleha na niego polują. Telefonicznie dotarłem do jego ludzi i do niego samego. Zaprosił mnie do swego domu, chciał pokazać ślady ostatnich walk z wojskami rządowymi. Ale jest to strefa zamknięta. Próbowałem dwukrotnie  przejechać granicę, jednak zawsze nas - z przewodnikiem - zatrzymywano. Zadzwoniłem do szejka z Adenu. Obiecał przysłać po mnie swoich ludzi, którzy zabraliby mnie do niego tajnymi drogami, omijając posterunki. I rzeczywiście przyjechali panowie. Żaden nie znał języka, który ja znam, a w kilku się komunikuję. Żądali przez tłumacza, abym jechał sam. Wpakowałem się już na tylne siedzenie jeepa, ale tłumacz zaczął krzyczeć, że ich nie zna, choć zna w okolicy wszystkich ważnych. Nie wie, czy to są ludzie szejka. To prawdziwe szaleństwo w kraju, w którym co chwilę bojownicy uprowadzają obcokrajowców, żądają okupu, a po wielu miesiącach znajduje się zwłoki. Wysiadłem więc z samochodu, zadzwoniłem do szefa lokalnej gazety, który także krzyczał, że „to na pewno al Kaida”. Znowu połączyłem się z szejkiem, on przysłał kolejnych ludzi, także zabronili zabrać tłumacza. Argumentowali, że tłumacz jest przedstawicielem separatystów i jak nas złapie służba bezpieczeństwa, to będziemy mieli kłopoty. Ale przecież szejk jest liderem separatystów! (śmiech), więc tłumaczenie było lipne. Moje podejrzenia cały czas rosły. Zwłaszcza, że tym razem przyjechał facet, który kapitalnie mówił po angielsku. Szejk Fadhli chciał przysłać kolejną ekipę, a ja cały czas byłem w duchowej rozterce między zrobieniem wywiadu z jego siedziby, za kordonem wojsk rządowych, a wyjazdem bez tłumacza, w ciemno, bez znajomości miejscowego języka i realiów. Do dzisiaj nie wiem, co by się stało, gdybym pojechał. Ostatnio czytałem, że szejk Fadhli zaangażowany jest we współpracę z al Kaidą. Nie wiem, czy to jest prawda, ale wiem, że znał Osamę bin Ladena.
Żałuje Pan? Takie tematy wynoszą dziennikarzy.
Trochę żałuję, ale cały czas tkwi we mnie niepewność, czy ja bym to opisał. I czy ktokolwiek by to docenił? Jak wielu jest czytelników, którzy rozumieją, co to znaczy wjechać do strefy zamkniętej w Jemenie, gdzie rządzi przywódca plemienny na zmianę z al Kaidą? Czy – mówiąc brutalnie – to się opłaca?
Czego nauczył się  Pan od Ryszarda Kapuścińskiego, co wykorzystuje Pan teraz w wędrówkach reporterskich?
Parę razy rozmawiałem z Kapuścińskim. Miał nieprawdopodobną zdolność łączenia jakiegoś  szczegółu z uogólnieniem sytuacji człowieka, np. Afrykańczyka. Nie umiem tego zrobić, jak on, ale zawsze staram się odnaleźć drobiazgi, które popchną do przodu tekst, a dotyczą np. osób zaangażowanych w ważne wydarzenia. Drobiazgi, które pokażą, w jakim miejscu rozgrywa  się historia. Że ludzie piją taki, a nie inny napój, chodzą po takich drogach, domy są w taki a nie inny sposób budowane, a kobiety ubrane. Staram się mieć oczy szeroko otwarte, zapamiętać zapachy, kolory, szczegóły.
Jaką miał Pan pierwszą myśl, jak dowiedział się o nagrodzie im. Ryszarda Kapuścińskiego?
Pomyślałem, że reporter w Polsce nie może dostać nic lepszego, aniżeli nagrodę Kapuścińskiego.  Przede wszystkim poczułem, że bardzo zacne grono Jury doceniło w dzisiejszych szybkich, internetowych czasach staroświecki reportaż, dziennikarstwo z trochę innej epoki. Że doceniono pracę w trudnym terenie, w kraju, który w zajętej sporami wewnętrznymi Polsce mało kogo obchodzi. Ucieszyłem się też, że w kategorii radiowej tę nagrodę dostał Michał Żakowski z Jedynki Polskiego Radia, z którym mi się dobrze współpracowało w Kairze podczas rewolucji egipskiej. Słysząc w słuchawce informację o nagrodzie Kapuścińskiego byłem szczęśliwy. Chcę bowiem pokazywać czytelnikom świat jako reporter, a nie tylko siedzący za biurkiem kierownik działu zagranicznego.
 
 

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl