Gratuluję nagrody im. Dariusza Fikusa. Jak wpadłaś nas trop afery wokół nielegalnego, objętego embargiem UE, importu antracytu z Donbasu, także do Polski? To właśnie cykl mocnych artykułów na ten temat, który ukazał się w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, dostrzegło i doceniło jury.
Nie. Nie jak JA wpadłam, tylko jak MY wpadliśmy na trop. Razem z kolegą redakcyjnym - Michałem Potockim. Ja się znam na węglu, on na polityce wschodniej. Michał świetnie orientuje się w sprawach rozgrywających się za naszą wschodnią granicą. Zna dobrze język rosyjski i ukraiński i od tej strony prowadził temat. Ja sprawę pilotowałam w Polsce. Od lat siedzę w tematyce energetycznej, szczególnie interesuje mnie energetyka węglowa. Sama jestem inżynierem górniczym II stopnia. Świetnie więc się uzupełnialiśmy. A jak na to wpadliśmy? Przypadkiem.
Podobno nie ma przypadków.
A właśnie bywają. Na przełomie sierpnia i września 2017 roku, na jednym z portali ukraińskich pojawiła się informacja o tym, że na granicy polsko-ukraińskiej został zatrzymany i cofnięty pociąg z transportem nielegalnego węgla z Rosji. To nas zelektryzowało. Zaczęliśmy drążyć temat, szukać dalszych informacji o tym transporcie, by dowiedzie się „kto” i „jak” oraz „w jaki sposób”. Na małym portalu Liganet.ru Michał znalazł kolejne info o tym, że w Polsce zarejestrowana jest nierzucająca się w oczy firma Doncoaltrade z Katowic, która może być związana z importem najbardziej energetycznego węgla, czyli antracytu z okupowanego Donbasu. A był to już czas, gdy Ukraina wprowadziła embargo na handel z tak zwanymi Doniecką Republiką Ludową i Ługańską Republiką Ludową. Obie „republiki” zresztą są na liście sankcyjnej UE.
Warto więc przeglądać różne strony internetowe i niszowe serwisy, blogi itd. Jak widać, oprócz fake newsów można tam odkryć inspirujące informacje, jak najbardziej prawdziwe, których nikt nie rozwinął i nie pogłębił. Jak o tej firmie z Katowic. Co zrobiliście z tą wiedzą?
Szukaliśmy dalej. Z e-KRS wyczytaliśmy, że spółka już de facto nie działa, bo praktycznie nie ma obrotów. I niewiele więcej. Zamówiliśmy więc jej akta w sądzie, by dowiedzieć się czegoś, bo w KRS online nie było na przykład interesujących nas dokumentów o akcjonariuszach spółki.
To zawsze jest ciekawe, właściciele spółki, ich powiązania, ukrywane decyzje i działania…
Tak właśnie. Okazało się, że głównym akcjonariuszem jest były wiceminister energetyki samozwańczej Ługańskiej Republiki Ludowej Ołeksandr Melnyczuk.
Grubo.
Zdecydowanie grubo. Tym bardziej, że drugim udziałowcem był Roman Ziukow, syn Jurija Ziukowa, byłego wiceministra energii Ukrainy, powiązanego z blokiem partyjnym Julii Tymoszenko. To już nabrało innego, poważniejszego wymiaru. Z wagi konotacji politycznej szczególnie dobrze zdawał sobie sprawę Michał, bo ja nie zajmuję się, jak wiesz, polityką tylko gospodarką, chociaż jak pokazuje i ten przykład, często są one ze sobą powiązane. Z Michałem świetnie się uzupełniamy i takie połączenie sił w tym dwuosobowym zespole okazało się bardzo efektywne i owocne.
Co było potem?
Pojechaliśmy nie tylko do sądu po akta, ale i do siedziby tej firmy, do Katowic. Jak można było się spodziewać, pocałowaliśmy klamkę. Zastaliśmy zaryglowane drzwi pokryte pajęczyną; dawno nikogo tam nie było. A także skrzynkę pocztową wypełnioną po brzegi listami – dorzuciliśmy tam nasze wizytówki z prośbą o kontakt zwrotny, który zresztą nigdy ze strony „Katowic” nie nastąpił, w zupełnie inny sposób udało nam się później skontaktować z pełnomocnikiem Ziukowów, którzy przekonywali, że po wybuchu wojny nie mieli już nic wspólnego z Doncoaltrade. Tak czy inaczej należało tam się zjawić, by dopełnić staranności dziennikarskiej przy zbieraniu materiału.
Tu pewnie trop się urwał?
Trochę się urwał. Mieliśmy jednak szczęście, gdy zaczęliśmy wypytywać o tę spółkę. W końcu trafiłam na kogoś, kto słyszał o Doncoaltrade. Człowiek ten ujawnił mi, kto mógł być klientem tej firmy, ale też kto jeszcze sprowadza paliwo z Donbasu. W ten sposób, idąc po nitce do kłębka, otwieraliśmy kolejne „szuflady”. Pozyskiwaliśmy kolejnych informatorów. Czasem trzeba było mocno przekonywać spotykanych ludzi, że mogą nam zaufać i przekazać dowody np. w postaci listów przewozowych. Świadczyły one o tym, że brudny transport odbywał się rzeczywiście. Że nie jest to nasza fantasmagoria, ale mamy do czynienia z realną aferą i to na szeroką skalę, międzynarodową. Zorientowaliśmy się, że materiału mamy znacznie więcej, niż tylko dwa teksty, jak pierwotnie zakładaliśmy. W grę wchodziły ogromne pieniądze, zrobiło się „gęsto”. Niektórych z naszych informatorów nie musieliśmy jednak przekonywać. Czuli wewnętrzny imperatyw, by sprawę ujawnić. Bo jeśli ktoś kupuje towar od złodzieja, jest po prostu paserem, a paskudne dodatkowo jest to, że pieniądze trafiają na zakup broni na bezsensowną wojnę na Ukrainie. Rosja po prostu kradnie antracyt Ukrainie i sprzedaje na swoich dokumentach. Tak się obchodzi sankcje.
Jest taki moment, że dziennikarz odkrywający jakaś aferę uświadamia sobie, że sam może być poważnie zagrożony, że staje na drodze czyimś interesom…
Idąc po łańcuszku odkryć, otwierają się kolejne szuflady z wątkami, w których pojawiają się różne znaczące i wpływowe osoby. Często są to ludzie bez skrupułów. W coraz większym stopniu zyskuje się świadomość, że robi się groźnie. Trafiliśmy na przykład na korespondencję handlarzy antracytem z Władymirem Putinem. Trop prowadził np. do współpracownika dawnego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowicza. To mówi samo za siebie, nie muszę chyba rozwijać.
W sprawie opisywanej przez was dwa lata temu, firma przez swojego rzecznika sugerowała ci wyraźnie, byś zaniechała przygotowywanego tematu. Innym razem anonimowy nadawca przesłał SMS z jednoznaczną i silną sugestią, byś „dała sobie spokój” ze sprawą, którą chcesz opisać. Z takimi naciskami i groźbami trzeba umieć sobie radzić. Dobrze też by było, by dziennikarze śledczy mieli zawsze wsparcie swoich wydawców.
Pierwszego SMS-a nie należy raczej jednak wiązać z antracytem z Donbasu, bo dotyczy czego innego, szeroko pojętych inwestycji w przemyśle energetycznym. Rzecznicy prasowi i piarowcy potrafią czasem rzeczywiście w imieniu swoich szefów, w tej czy innej formie przekazywać takie „życzliwe ostrzeżenia”. Dotknęłam bezpośrednio czyichś interesów, rzecz dotyczyła wpływowego biznesmena, znanego nazwiska. SMS-y przychodziły z bramki internetowej, sprawą zajmuje się policja. Takie i inne naciski to niemal codzienność dziennikarza śledczego, którego chce się zniechęcić do kontynuowania tematu. Ważne, by umieć im sprostać zarówno psychicznie, jak i wiedzieć jak postępować w konkretnej sytuacji. Chciałabym przy tej okazji podkreślić, że w każdym przypadku wsparcie wydawcy ma duże i nieocenione znaczenie dla prowadzącego śledztwo dziennikarza. My mogliśmy na nie liczyć, otrzymywaliśmy je. To było dla nas bardzo ważne.
Ostatnio straszą cię karą za zniesławienie…
Najświeższa sprawa toczy się w tej chwili przed sądem. Jedna z opisywanych w DGP firm, nie wystosowując wcześniej sprostowania, oskarżyła mnie znienacka z art. 212 KK, czyli o zniesławienie. O co tu chodzi? Że pytałam o nią kontrahentów, o potencjalne powiązanie tej firmy z Donbasem. Poszło o pytania wysłane mailem. Odmówiłam przeprosin i sprawa trafiła do sądu.
To oskarżenie to próba prewencyjnej cenzury, zakneblowania, przy użyciu nacisku prawnego?
Nie chcę oceniać, tym bardziej, że sprawa się toczy.
Od 2007 roku zajmowałaś się tematyką górnictwa węglowego i energetyki, pisząc fachowe teksty nie tylko do DGP, ale i do portali branżowych. Kilkakrotnie nagradzano cię za dziennikarstwo specjalistyczne. Po serii artykułów ujawniających aferę z antracytem przebojem weszłaś na drogę dziennikarstwa śledczego i mam wrażenie, że ci się to podoba, czujesz to. Jakie warunki ze strony wydawcy powinien mieć zapewnione dziennikarz śledczy piszący o gospodarce i biznesie, by był skuteczny?
Nie miałam wcześniej takich planów i sama raczej byłabym ostrożna z nazywaniem siebie dziennikarką śledczą. Ale rzeczywiście - „kręci” mnie takie dziennikarstwo. Jednak sama pasja nie wystarcza, by być skutecznym. Dziennikarz, czy zespół prowadzący śledztwo dziennikarskie, powinien mieć zapewniony choćby minimalny komfort pracy. Powiem szczerze: nigdy w życiu nie byłam jeszcze tak zmęczona. Sposób, w jaki są wynagradzani dziennikarze z różnych redakcji, czyli tzw. wierszówka, często nijak ma się do nakładu pracy, który został włożony. To nie jest dobra sytuacja, że te wszystkie większe tematy musimy robić tak naprawdę poza godzinami pracy, bo w pracy angażowani jesteśmy we wszystko inne. W redakcji musimy „wypełniać” bieżące wydanie i w tym momencie nikogo nie interesuje, że prowadzimy także dziennikarskie śledztwo, które wymaga ogromnego wysiłku intelektualnego, nakładu czasu i pracy. Inaczej by było, gdyby nasze wynagrodzenie wyglądało tak, jak za pracę w innych zawodach, czyli gdybyśmy mieli stałą, miesięczną pensję lub rodzaj ryczałtu. Nie oznacza to, że pisalibyśmy mniej, ale moglibyśmy w większym stopniu skupić się na przygotowaniu materiałów śledczych, czy wymagających dużego nakładu pracy. Takie ryczałtowe, odpowiednio i sprawiedliwie wyliczone wynagrodzenie, dawałoby także możliwość pokrycia przez dziennikarza wielu dodatkowych kosztów własnych, których nie wyrównują tzw. koszty uzyskania, jakie ponosi podczas swojej pracy. Może warto wreszcie pomyśleć nad zmianami, ale tak całościowo.
Rozmawiał Robert Azembski