Na Konferencji SDP "Wolność (słowa) kocham i rozumiem" zacytowała Pani Johna Reitha, dyrektora BBC: "Rolą dziennikarzy nie jest dawanie ludziom tego, czego chcą, ale tego, co potrzebują". Czy estońskie media odpowiadają na potrzeby Estończyków?
To powiedzenie dotyczyło publicznego serwisu BBC. Publiczne media całkiem nieźle odpowiadają na potrzeby Estończyków. Zawsze może być lepiej, jest pole do poprawy, ale to jest wysoki poziom.
Rzeczywiście, od 50 do 60 proc. Estończyków ma zaufanie do mediów publicznych, najwyższe do telewizji ERR (Eesti Rahvusringhääling). Co o tym decyduje?
Media estońskie są wiarygodne od momentu upadku Związku Sowieckiego. Wtedy odegrały pozytywną rolę, przekazywały ludziom ideę niepodległości i zapracowały na zaufanie. Dla przykładu afery w publicznych mediach na Litwie poderwały tam zaufanie odbiorców. Takich afer w Estonii nie było. Owszem, zdarzały się finansowe przekręty, ale nie afery polityczne. Nie oszukiwanie widzów i słuchaczy, poważne ich traktowanie było – i jest – punktem honoru dziennikarzy estońskich. Nie gonimy za sensacją. Nie zajmujemy się „fioletowymi krowami”. Staramy się utrzymać na poziomie, który zapewnia nam zaufanie. Sprzyja nam fakt, że od 2001 roku publiczna telewizja ERR nie emituje reklam.
Jak to wpłynęło na dziennikarzy, a jak na telewidzów?
Widzowie to polubili, bo programy nie są przerywane, jak w innych krajach. Na dziennikarzy także wpłynęło to pozytywnie, bo między poważnymi programami publicystycznymi nie ma głupot, które zwykle rozpraszają. Po 2001 roku poczułam ulgę, bo nie musiałam myśleć o reklamie mydła przed moim programem publicystycznym o polityce międzynarodowej. Tracimy na tym ogromne pieniądze, ale zyskujemy prestiż. Pozostały tylko reklamy społecznościowe, to już jednak jest zupełnie inna liga. Te uwagi dotyczą mediów publicznych. Wśród prywatnych mediów zachowały się jedynie wyspy poważnego dziennikarstwa. W większości są one jednak takie, jak w Europie. I mają mniejsze zaufanie odbiorców.
A media społecznościowe? Są wyłącznie targowiskiem próżności?
Estończycy chętnie używają elektroniki. Są w tym zaawansowani. Często sięgają do mediów społecznościowych, bo rozczarowali się mediami głównego nurtu, popularnymi. Tworzą media alternatywne i wykorzystują Facebook i Twitter dla promocji własnych treści. Dziennikarze często traktują Facebook jako źródło informacji. Informują o postach polityków czy celebrytów, jakiejś modelki, której na przykład nie podoba się sposób traktowania dzieci i ludzie szeroko to komentują. Zanim się zacytuje warto oczywiście sprawdzić u źródła czy dana osoba wyraziła taką opinię.
Dziennikarstwo obywatelskie zdaje w Estonii egzamin?
Kilka osób prowadziło kiedyś blog edasi.org, który był opiniotwórczy, wywoływał dyskusje, ale zniknął z krajobrazu mediów. Wielu blogerów wypowiada swoje opinie o kulturze czy polityce, ale trudno nazwać to dziennikarstwem.
Jak radzicie sobie z rosyjską propagandą? W tej mierze macie bogate, jeszcze z czasów sowieckich, doświadczenia.
(Śmiech). W ubiegłym roku Europejska Federacja Dziennikarzy wspólnie z Europejskim Centrum Ochrony Wolności Mediów zorganizowały misję, aby się przyjrzeć temu problemowi. Na pytanie, jak sobie z tym radzimy, zareagowaliśmy wzruszeniem ramion, bo my zawsze konfrontowaliśmy się z rosyjską propagandą i dawaliśmy sobie z tym radę. Tak żyliśmy. Nieco inaczej wygląda to w przypadku mieszkańców Estonii mówiących wyłącznie po rosyjsku. Nie są to wyłącznie Rosjanie. Także potomkowie różnych narodowości Związku Sowieckiego. Dla nich emitujemy w Estonii rosyjskojęzyczne kanały – telewizyjny i radiowy – oraz portal. To są jedne z narzędzi radzenia sobie z propagandą rosyjską.
Skuteczne?
Notowania kanału rosyjskojęzycznego telewizji publicznej są dosyć niskie. Głównie z tego powodu, że założyliśmy go dwadzieścia lat za późno. Ale już kanał radiowy jest dla rosyjskojęzycznych Estończyków bardzo poważnym źródłem informacji i opinii.
Media estońskie nie są wolne od chorób mediów zachodnioeuropejskich, jak fake newsy. Jak z nimi walczycie?
Służy nam do tego portal zwalczający propagandę: propastop.org w trzech językach – estońskim, angielskim i rosyjskim. Pracują w nim wolontariusze. Wytworzył się tam zwyczaj weryfikowania faktów. Dyskutuje się publicznie o tym, aby stworzyć organizację lub biuro, które zajęłoby się sprawdzaniem fake newsów, ale samo fałszowanie informacji nie jest czymś nowym. Zmienił się tylko opis tego zjawiska.
W rankingach wolności słowa Estonia plasuje się wysoko: na 12–16 pozycji. Czy oddaje to rzeczywisty stan rzeczy?
Tak. Sprawdziłam wszystkie kryteria, którymi posługują się organizacje publikujące te rankingi. Dokładniej zajmowałam się raportowaniem indeksu cenzury.
Jakie dominują formy cenzury?
Autocenzura. Ludzie są ułomni. Są też ograniczenia wynikające z interesów biznesowych. To bardziej kwestia wyboru, aniżeli cenzury. Ale nie ma w Estonii cenzury politycznej.
Naszkicowała Pani obraz estońskich mediów idealny, niczym świat opisany w „Mieście słońca”, utopijnego socjalisty Tomasza Campanelli. Są jakiekolwiek zagrożenia dla wolności słowa w Estonii?
(Śmiech) Koncentracja mediów, także krzyżowa. 1,3 milionowa Estonia jest małym rynkiem. Kurczą się dochody z reklam, a co za tym idzie opinie, które można wypowiadać. W mediach publicznych brakuje pieniędzy. Dziennikarze muszą wszystko robić. Prywatne media estońskie należą do dwóch koncernów. Mają oni ze sobą silne powiązania. Jeszcze dwa lata temu mieliśmy w mediach kapitał szwedzki i norweski. Teraz dominuje kapitał estoński. Właścicielem spółki internetowej AS Delfi – tworzącej największy portal w Estonii, na Litwie i Łotwie – jest Estończyk.
Fot. Donat Brykczyński