Czy widzi pan szansę na zakończenie politycznej wojny w mediach?
Nie, bo jest ona odpryskiem wojny politycznej, trwającej od początku zmian systemowych, a która zaostrzyła się kilkanaście lat temu.
Kiedy dokładnie?
Gwałtowne zaostrzenie sytuacji politycznej, a w jej konsekwencji również sytuacji medialnej, nastąpiło w 2005 r. Wcześniej układ polityczno-medialny był domknięty. TVP, Polsat, TVN, wszystkie stacje komercyjne były w rękach obozu, które można nazwać obozem III RP. Sięgając głębiej, do korzeni tego obozu można stwierdzić, że wywodzi się on z koncepcji ukutej przez Adama Michnika polegającej na „sojuszu reformatorskiej części Solidarności z reformatorską częścią PZPR”. Proponowany przez naczelnego „Gazety Wyborczej” sojusz, w różnych wcieleniach, rządził w Polsce przez wiele lat. Stworzył system, który na lata zabetonował rynek medialny i polityczny. Gwałtowne załamanie nastąpiło po aferze Rywina. Wtedy wszystko nagle się wywróciło, ponieważ doszło do wewnętrznego konfliktu w ramach tego obozu.
Jest jakaś charakterystyczna sprawa, która pokazuje działanie i spoistość tego obozu?
Medialną soczewką, w której można było zobaczyć jak ten obóz działa była historia pijanego Aleksandra Kwaśniewskiego nad grobami polskich oficerów w Katyniu i w Charkowie. Nigdzie nie można było o tym napisać ani powiedzieć. Gdyby nie to, że były elementy nie wkomponowane w system medialny nigdy byśmy się o sprawie nie dowiedzieli. Mówiąc o mediach, które nie były częścią systemu mam na myśli stację RTL 7, „Gazetę Polską” i Radio Plus. „Gazeta Wyborcza” nie napisała na temat kompromitacji prezydenta ani jednego słowa! W Polsacie i w TVN przez kilka dni też nic się nie pojawiło. Dopiero kiedy „Gazeta Polska” wydrukowała na pierwszej stronie klatki z filmu z Charkowa, który został podstępnie wyniesiony z Polsatu, media zainteresowały się sprawą. Trzeba było dokonywać „cudów na kiju”, żeby prawda o tym, co się wydarzyło, przebiła się do opinii publicznej. A i tak główne ośrodki medialne, jak „Gazeta Wyborcza” starały się przemilczeć tę sprawę.
Historia stała się bardzo głośna. Można było ją zniuansować, ale chyba nie da się przemilczeć tak „grubego” tematu?
To historia trochę jak z „prostowaniem” informacji Radia Wolna Europa w PRL. Media peerelowskie dementowały to, co mówiło Radio Wolna Europa, ale nie mówiły o co chodziło. Po kilku dniach od wybuchu afery w „GW” na odległej stronie ukazał się tekst napisany drobnym drukiem w stylu – prezydent Kwaśniewski miał kłopot z nogą. Wcześniej nic nie pisali na ten temat.
Czyli pana zdaniem punktem przełomowym w polskich mediach był 2005 r.?
Kiedy po raz pierwszy PiS przejął władzę, udało mu się doprowadzić do rewolucji w mediach publicznych. Wtedy też dzięki zakupowi przez Anglików „Rzeczpospolitej” w tym dzienniku zaczęła funkcjonować ekipa, która miała inne spojrzenie na rzeczywistość niż obowiązujące w systemie. Później po różnych perypetiach ci dziennikarze trafili do „Do Rzeczy”. To w 2005 r. okazało się, że ludzie, którzy całe lata byli na marginesie mogą otwarcie mówić i pisać to, co myślą w „dużych mediach”. Medialny i polityczny establishment zawył wówczas z wściekłości. Pamiętam wymianę tekstów między mną a Tomaszem Lisem i Agnieszką Romaszewską. Lis ubolewał, że nagle spolaryzowała się scena polityczna i medialna. Z żalem stwierdził, że zaostrzył się język debaty. Uznał to za skandal i wzywał do reakcji. Wpadł w histerię.
Przełom nie trwał jednak długo.
Wtedy udało się to dość szybko spacyfikować. Resztki pluralizmu w telewizji publicznej przetrwały do 2008 czy 2009 r., czyli już po przejęciu władzy przez PO. Pacyfikacja sprawiła, że w 2015 r. po dwóch kadencjach rządów PO mieliśmy system, który zmierzał do odtworzenia układu sprzed 2005 r. Na szczęście pojawił się portal wPolityce.pl, tygodnik „Sieci” i „Do Rzeczy”. Ale zasięg tego typu mediów był nieporównywalnie mniejszy niż mediów posiadanych przez obóz III RP. Dzisiaj największym kamieniem obrazy jest telewizja publiczna.
Czasem pojawiają się w niej skrajne poglądy.
Nie kwestionuję tego. Niektórym kolegom zdarza się popadać w skrajności. Ale jest to koszt uboczny przywrócenia pluralizmu medialnego w Polsce. Bez tego mielibyśmy znowu „urawniłowkę”.
Krytycy przekazu telewizji publicznej wskazują na istotny argument – wszyscy płacimy na TVP – więc powinien być w niej większy pluralizm opinii.
Gdyby nie to, że TVP ma taki charakter, jaki ma, mielibyśmy wybór między TVN a TVN 24, między Gazetą Wyborczą a Newsweekiem. Establishment III RP opierał swoją pozycję na quasi-monopolu: nie mogło być pluralizmu w kluczowych kwestiach politycznych. Tutaj miał być jeden głos. Rozumiem, że dla nich sytuacja byłaby wygodniejsza, gdyby krajobraz medialny składałby się z platformerskiego TVN i TVN24, gdzie można spotkać się z jawną partyjną propagandą, Polsatu który różnie rozkłada polityczne akcenty, ale królują tam ludzie, którzy wyrośli z medialnego systemu III RP i nie ma wątpliwości, jakie mają sympatie polityczne oraz ze zdystansowanej od polityki telewizji publicznej. Dla nich byłby idealny układ.
Często ogląda pan TVN i TVN24?
Oglądam, tak jak słucham np. radia TOK FM. Kiedy złoszczę się, że koledzy z TVP przeginają, czy robią coś, co nie odpowiada mojej wrażliwości medialnej, włączam na pół godziny TVN i przechodzi mi cała ta złość.
Wiadomo jakie poglądy mają ludzie pracujący w TVP?
W dużej mierze sympatyzują z obozem rządzącym i reprezentują poglądy krytyczne wobec dzisiejszej opozycji, a w rzeczywistości wobec układu, którzy rządził Polską przez wiele lat i wciąż ma gigantyczne zasoby medialne, personalne, biznesowe, finansowe, instytucjonalne. Jego przewaga w przestrzeni publicznej nadal jest ogromna. Czy tego chcemy czy nie telewizyjna publiczna jest dzisiaj gwarancją pluralizmu medialnego w Polsce. Nie jestem tym zachwycony. Wolałbym, żeby były cztery różne telewizje prywatne, z których każda ma inne poglądy i TVP, która jest wzorcem obiektywizmu. Ale to jest pełna abstrakcja. W Polsce tak nie ma. Dzisiaj tylko dzięki temu, że jest TVP ludzie tacy jak ja mają prawo głosu w mediach mających realny wpływ na opinie publiczną.
Czasami w Studiu Polska, które pan prowadzi, zdarzają się nieprzewidywalne sytuacje. Czy jest pan w stanie w pełni kontrolować to, co dzieje się w programie?
Historia programu sięga 2016 r., ja z Magdą Ogórek prowadzimy go od wiosny 2017 r. Program ma wkalkulowaną w siebie nieobliczalność i nieprzewidywalność. Skoro może w nim wystąpić każdy i powiedzieć co chce, w rozsądnych granicach, muszą zdarzyć się historie, które wykraczają poza ramy wyznaczone scenariuszem. Poza dwoma przypadkami udawało się dotychczas panować nad zdarzeniami.
Jakie sytuacje ma pan na myśli?
Podanie informacji o Ryszardzie Petru, że jest rzekomo szpiegiem obcego mocarstwa, a „UOP” prowadzi śledztwo w tej sprawie. Było to ryzykowne zagranie ekipy, która prowadziła program przed nami. Trzeba jednak przypomnieć, że sprawa była wyjaśniona od razu na antenie, dosłownie kilka minut później. W pierwszych kilku dniach po programie sprawa nie była stawiana na ostrzu noża przez Nowoczesną, której liderem był wówczas pan Petru. Dopiero potem sytuacja eskalowała i w rezultacie nastąpiła zmiana prowadzących program.
A drugi krytyczny moment?
Wtedy już ja z Magdą Ogórek prowadziłem Studio Polska. Bez naszej woli i wiedzy pojawiły się na wizji wątpliwej jakości tłity, które komentowały wypowiedź pani ambasador Azari w Auschwitz. Odnieśliśmy się do tego krytycznie jeszcze w trakcie programu, bo dostaliśmy informację z reżyserki, co się stało. Zaapelowaliśmy, żeby w ogóle nie publikować takich komentarzy na Twitterze.
Co się stało?
Liczba komentarzy na twitterze była tak wielka, że „zapchał się” mechanizm przekazujący je do emisji. Osoba, która wybierała w komputerze tłity do emisji, wybrała jeden z nich, ale nie pojawił się ten wybrany, tylko przypadkowe trzy inne.
Zdarzenie wzbudziło jednak falę krytyki.
Sprawa była wysoce dyskusyjna, ale w gorącej atmosferze debaty polsko-żydowskiej nie mogło to być dobrze przyjęte. Jako prowadzący zrobiliśmy wszystko co możliwe by zniwelować skutki tej usterki. W następnym programie w ogóle nie było tłitów, bo musieliśmy zmienić system informatyczny. Nowy działa sprawnie, sytuacja już się nigdy nie powtórzyła.
Nie ma pan wrażenia, że czasami w Studio Polska jest zbyt duży jazgot i widz nie jest w stanie usłyszeć argumentów stron?
Takie momenty się zdarzają. Formuła programu polega jednak na balansowaniu między zaplanowanym scenariuszem a elementami żywiołowymi. Program jest „żywy”, a ludzie dyskutują na tematy, które ich mocno dotykają. Dlatego budzą ogromne emocje. Tak musi być. Element twórczego chaosu jest częścią programu. Jeżeli ktoś tego nie lubi i źle mu się ogląda Studio Polska to znaczy, że to nie jest program dla niego. Ale jest wystarczająco wielu widzów, którzy tę formułę zaakceptowali. Uznaliśmy, że takie nieuczesane studio to cena, którą warto zapłacimy za wolność wypowiedzi jaką daje Studio Polska. Nawet takich wypowiedzi, które nam się nie podobają. Warto też dodać, że od kiedy prowadzimy program z Magdą Ogórek zdecydowanie zwiększył on oglądalność.
Podzieli się pan liczbami?
Średnia liczba widzów Studio Polska wg Nielsena, który naszym zdaniem zaniża wyniki TVP, waha się między 650 a 850 tysięcy widzów. To jedna z dwóch najlepiej oglądanych pozycji TVP Info w sobotę. Jedynym programem, który czasami nas przebija jest Telexpress. Ale to zupełnie inna kategoria wagowa. Telexpress trwa kilkanaście minut, ma dziesiątki lat historii, a nasz program trwa półtorej godziny. Proszę zauważyć, że nikt nie odważył się powtórzyć tej formuły w żadnej komercyjnej telewizji. Żadna stacja nie podjęła ryzyka, żeby umożliwić tego rodzaju wolność wypowiedzi na żywo. Zdaję sobie też sprawę, że takie programy przyciągają osoby, które, ujmijmy to tak, są oryginałami, miewają skrajne poglądy czy nie potrafią opanować emocji. Dlatego też sami zapraszamy też innych gości, którzy gwarantują pewien merytoryczny kierunek rozmowy.
To prawda, różni ludzie przychodzą do Studio Polska. Padają obraźliwe teksty…
Staramy się konsekwentnie tępić agresywne odzywki personalne. Jeżeli ktoś przekracza granice przywołujemy go do porządku i oczekujemy przeprosin. Zdarzyło się kilka razy, że osoby agresywne dostawały zakaz udziału w programie. Niemniej element nieobliczalności jest wpisany w nasz program. Sadzę, że Studio Polska jest najtrudniejszym programem do prowadzenia, jaki jest obecnie w telewizji w Polsce. Nie tylko w telewizji publicznej. Za każdym razem jest to trochę takie jajko z niespodzianką. Nigdy nie mamy pewności, co znajdziemy w środku. Tym bardziej ważny jest tu element dobrego przygotowania i współpracy w ekipie programu. Ogromną wagę ma także dobra współpraca prowadzących, przekonanie, że możemy na sobie polegać.
W pewnym momencie odeszliście od monotematyczności programu na rzecz poruszania trzech – czterech bieżących tematów. Co o tym zdecydowało?
Jeden temat skupiał przed telewizorami uwagę widzów na maksymalnie na 20-40 minut, a my mamy zadanie by utrzymać atrakcyjną debatę przez półtorej godziny. Formuła się przyjęła i sprawdza się od strony technicznej. Analizujemy oglądalność, obserwujemy w którym momencie rośnie zainteresowanie widzów, a kiedy słabnie. Staramy się aby program nie tracąc merytorycznej wartości był atrakcyjny jako widowisko telewizyjne.
Jak wybierane są tematy?
To w dużej mierze autorski wybór redakcji. Decydujemy się na te tematy, które w minionym tygodniu budziły największe emocje, przykuwały uwagę, takie, które uważamy za warte skomentowania.