Z badań CBOS sprzed pięciu lat wynika, że w ocenie prestiżu społecznego dziennikarz lokuje się między sprzedawcą w sklepie, a robotnikiem budowlanym niewykwalifikowanym. Wiele się od tego czasu zmieniło?
Mam wrażenie, że prestiż zawodu raczej wzrasta, ponieważ wzrasta także świadomość odbiorców mediów. I to co mi pozwala tak sądzić, to jest przede wszystkim powrót do dziennikarstwa poważnego, które hołduje standardom dziennikarskim. Mam tu na myśli przykład „Tygodnika Powszechnego”, który wśród czasopism opiniotwórczych – jako jedyny spośród tygodników – zyskuje czytelników.
Kiedyś użyła Pani takiego terminu jak dziennikarstwo jakościowe.
W Polsce ze względu na wieloznaczność słowa „poważne” używa się także pojęcia „jakościowe”.
Jaka jest jego istota?
Dziennikarstwo poważne, to jest pisarstwo informacyjne i publicystyczne na tematy ważne dla odbiorcy z perspektywy lokalnej i globalnej, uwiarygodnione autorytetem dziennikarza, czyli autora przekazu, który dba o zaspokojenie kryterium ciekawości, aktualności oraz pisze w poczuciu szacunku dla odbiorcy. Jeśli spojrzymy, jak wiele elementów ta definicja łączy, to okaże się, że mamy przełożenie na wszystkie współczesne funkcje mediów.
Ale dziś nawet w dziennikarstwie informacyjnym dominuje ocena, interpretacja faktów.
Rzeczywiście. Obecnie zastanawiamy się nad prymatem informacji nad publicystyką. Mówimy też, że każda informacja jest publicystycznie skrzywiona ponieważ teksty informacyjne są subiektywne. Następuje zatarcie między tymi dwoma rodzajami dziennikarstwa. To efekt oddziaływania agendy medialnej. Z założenia informacyjnej, na publicystyczną, czyli interpretującą. To znaczy, że chcemy otrzymywać informacje, które poprzez ułożenie w jakąś historię, pomogą nam zrozumieć rzeczywistość.
A wracając do przedstawianej przez panią definicji: uwiarygodnieniem tej informacji, czy interpretacji ma być autorytet dziennikarza, siła jego nazwiska?
Tak, dlatego ważne jest, aby stale podkreślać wiarygodność dziennikarza, wyrobioną przez lata obecnością na rynku mediów, żeby dziennikarz dawał swoim nazwiskiem rękojmię jakości przekazu. Warto, abyśmy wrócili do tego standardu, jak bywało w latach 80. i 90., kiedy czytało się konkretnych autorów i od nich zaczynało lekturę gazety. Na przykład w „Tygodniku Powszechnym” od Jerzego Turowicza czy Stefana Kisielewskiego. To przywróciłoby wiarę, że dziennikarze mogą poprzez swoje pisarstwo wychowywać, edukować, wpływać na krytycyzm wobec władzy i rzeczywistości.
Jest jeszcze kwestia relacji między nadawcą a odbiorcą komunikatu dotycząca szacunku. Aby dziennikarz nie poprzez kokietowanie, czy wyścig z innymi dziennikarzami dokładał staranności, ale poprzez odpowiedzialnie pisanie. Dziennikarz musi być odpowiedzialny za słowo.
Teoretycznie brzmi dobrze, ale między tym, jak powinno wyglądać dziennikarstwo, a jak w rzeczywistości wygląda, widać rozdźwięk.
Na pewno jest taki rozdźwięk, ale też rynek mediów w Polsce rozwinął się w sposób nieprawdopodobny. On w dość krótkim czasie popełnił wszystkie błędy systemu demokratycznego mediów, które charakteryzowały media francuskie czy niemieckie. Z tym, że w tamtych krajach to było rozłożone w czasie. Skutkiem tego w Polsce zdeprecjonował się zawód dziennikarza, bo nagle potrzeba było wielu dziennikarzy, którzy są gotowi pójść na kompromisy pomiędzy utopijnym wyobrażeniem jak powinni wykonywać ten zawód, a poczuciem niezależności. Te czynniki zdestabilizowały zawód na poziomie finansowym, pewności etatu, związania z tytułem. Skoro nie można być pewnym pracy, to nie można być pewnym jakości. Do tego dochodzą cięcia kosztów, odchodzenie od korespondentów...
Sam tego doświadczyłem pracując w „Rzeczpospolitej”. Na przełomie 2011 i 2012 roku nowy właściciel w krótkim czasie pozbył się prawie wszystkich korespondentów krajowych.
To wszystko bardzo rozchwiało rynek mediów. W całej Polsce obok dziennikarzy pojawiła się cała rzesza pracowników mediów, tzw. media workerów, którzy niespecjalnie specjalizują się w jakimś rodzaju dziennikarstwa. Podejmują pracę, która wiąże się z nadaniem przekazu. Godzą się na gorsze warunki pracy, niższe pensje, samozatrudnienie. Idą na wiele kompromisów, na które nie godzi się dziennikarz z doświadczeniem. Rynek dziennikarski podlega bowiem takim samym warunkom destabilizacji jak każdy inny rynek zawodowy. Na to wszystko nałożyła się cała kultura obrazkowa, kultura „podglądacwa” i pogoń za mediami, elektronicznymi, które stały się wykładnią funkcjonowania w tym chaosie informacyjnym. Informacje nie są weryfikowane, trwa tylko wyścig na newsy. Liczy się tylko, kto szybciej poda, bo wtedy wygrywa.
Jak z tego wybrnąć?
Można wrócić do abecadła, do „Autoportretu reportera” Ryszarda Kapuścińskiego. W tej książce, wydanej w 2003 roku, są obserwacje, które dzisiaj są aktualne, bo są postulatem zmiany. To tam Kapuściński pisał, że dziennikarz powinien być dobrym człowiekiem.
Co to znaczy?
To taki dziennikarz, który ma w sobie empatię, szanuje swojego odbiorcę i stara się poinformować o konkretnej sytuacji, który także korzysta z różnych źródeł informacji, będąc gotowym na pluralistyczne przedstawianie tego, co składa się na rzeczywistość.
Skąd ten optymizm u pani profesor?
Zachowuję optymizm, bo świadomie uczestniczę w odbiorze mediów. Czytam wiele tytułów prasowych, przeglądam każdego dnia dzienniki, staram się śledzić na bieżąco telewizyjne i radiowe programy informacyjne.
Ja też je śledzę i dostrzegam, że dzisiaj tworzenie dziennikarstwa i jego odbiór to bardziej manifestacja polityczna, światopoglądowa aniżeli misja.
Wiem, że są różne uwarunkowania, zwłaszcza polityczne. I wiem też, że przekonanie, że media są czwartą władzą, czy hasła: „Kto ma media ten ma władzę”, to są stereotypy, które ciążą nad przyjęciem przekazu medialnego i pokazują płytkość relacji. Bo politycy, którzy podporządkowują sobie media, paradoksalnie nie zyskują na wiarygodności.
Dziennikarze tym bardziej.
To jest tak oczywiste, że widać to po różnego rodzaju rankingach popularności rozmaitego rodzaju programów związanych z przekazywaniem wiadomości. Oczywiście nie ma nic złego w tym, że dziennikarz mówi otwarcie jakie ma poglądy, tylko nie może mówić tego w tonie perswazyjnym.
W naszych mediach nagminnie w informacjach pojawia się jednocześnie komentarz.
To jest problem.
O ile sami dziennikarze robią to bardziej lub mniej świadomie, bo znają mechanizmy, które temu służą, to w dużo gorszej sytuacji są odbiorcy. Muszą mieć wiedzę jak oddzielić informację od komentarza.
Dotyka pan sedna problemu. Od wielu lat środowisko badaczy mediów walczy o edukację medialną w szkołach. Gdyby ta edukacja była, mielibyśmy szansę wychowania takich odbiorców, którzy wiedzą co jest manipulacją, jakie są możliwości przekłamania, potrafią odróżnić prawdę od fikcji. Tymczasem młodzi ludzie żyjący w środowisku baniek informacyjnych mediów elektronicznych mogą nie mieć takiej zdolności i naturalnie jej nie mają, bo nie mają wzoru, według którego można by powiedzieć, co jest czarne, a co białe.
Zakłada Pani, że konieczny jest w tej sprawie ogólnospołeczny wysiłek?
Tak, konieczna jest praca u podstaw. Proszę zwrócić uwagę, że kiedy w szkole nie było zajęć z wychowania muzycznego czy plastycznego, to mieliśmy kompletną zapaść jeśli chodzi o odbiór muzyki, dzieł sztuki, sale koncertowe świeciły pustkami. Teraz takie zajęcia są umieszczone w podstawach programowych. I co widzimy? Od przedszkola dzieci bywają w muzeach, filharmoniach, na wystawach. Jest więc jakiś zasób podstawowych kompetencji medialnych, w które szkoła powinna wyposażać.
Edukacja medialna ma dostarczyć informacji o tym, jak odbierać media. Że nie wszystko w mediach jest prawdziwe. Że czemuś służą reklamy. Że jest jakiś czas antenowy, który tak czy inaczej wpływa na media. Że to, co na pasku, wcale nie jest najważniejsze. Że newsy mają charakter krótkotrwały. I w końcu, że ważna jest dla naszej ludzkiej kondycji analiza i świadomość problemów, które trwają długo i są zanurzone w czasie. To są fundamentalne kwestie.
I wkraczają w filozofię.
Ale przecież nie rodzimy się po to, by ekscytować się informacjami podawanymi na pasku lub przekazywanymi przez tabloidy. Tylko po to, aby świadomie wykorzystywać czas. Dzisiaj, niestety, decydują rankingi popularności, a nie jakość.
Teoretycznie wszyscy chcą dobrej jakości, ale wydatki na pracę dziennikarzy z każdym rokiem spadają.
Ale właśnie dobre kompetencje odbiorców spowodują, że te bezwartościowe media nie przetrwają.
Idealistyczne podejście.
Wyobrażam sobie, że takie idealne medium w jakiejkolwiek formule by ono nie było, zawiera powiedzmy 40 procent informacji, które mogą mieć charakter fleszowy, bo świat przyspiesza i wymusza szybkie podanie informacji. Ale całą resztę zajmuje publicystyka, czyli ten rodzaj dziennikarstwa, który pozwala ludziom zorientować się w sensie tych wydarzeń. Trudno nam się poruszać w tym informacyjnym chaosie, tłuczemy się jak ćma w światło, a to skłania nas do myślenia, że potrzebny jest dziennikarz, który nad tym chaosem zapanuje i powie co jest ważne, a co nie. Ludzie potrzebują takiej wykładni, bo sami nie są wstanie przyswoić tylu informacji i nadać im porządku.
Pytanie: czy ludzie będą chcieli za to zapłacić?
Owszem, będą.
Tymczasem sprzedaż gazet spada. Wspomniany „Tygodnik Powszechny” jest wyjątkiem: notuje wzrost. O ile tabloidom ma z czego spaść, to „Gazeta Wyborcza” ma najniższą sprzedaż w historii. Prasie regionalnej też sprzedaż leci w dół.
Ale już wydania magazynowe, czy podwójne numery tygodników, wydawane z okazji długich weekendów lub świąt, rozchodzą się w dużych nakładach. To znaczy, że ludzie szukają poważnego dziennikarstwa, rzetelnej informacji i pogłębionej analizy. Dla komfortu życia. Dobrze by było, by właściciele mediów to rozumieli. Jestem przekonana, że to jest trend, który będzie narastał. Ludzie podskórnie czują, że dziennikarstwo poważne jest wytęsknionym stanem relacji odbiorcy z dziennikarzem. I warto w nie inwestować.