BŁAŻEJ TORAŃSKI: Czytał Pan w oryginale poezję Heinego?
CEZARY GMYZ: Heinego nie, ale Rilkego owszem (śmiech).
Heinego, jak twierdził Paweł Hertz, nie sposób przetłumaczyć na polski. Niemiecki jest bliższy grece i tworzy w sposób naturalny wyrazy złożone. Po polsku złożenia brzmią sztucznie, po niemiecku – naturalnie.
Ale bywają tłumacze, o których się mówi: kongenialni. Rzeczywiście wiersze Rainera Marii Rilkego brzmią lepiej po niemiecku, choć mam dobre tłumaczenia. Także Heinego.
Znajomość języka jest podstawą. Byli korespondenci zagraniczni mówią, że to jest zawód podwyższonego ryzyka. Wymieniają inne konieczne warunki: odwagę, poświęcenie, zdolności adaptacyjne. Ma Pan te cechy?
Nie uważam, aby zdolność aklimatyzowania się była korzystna. Zbyt często polscy korespondenci zagraniczni za bardzo się adaptują. Mówią po polsku, ale ich sposób myślenia jest charakterystyczny dla krajów, w których urzędują. Przestają się utożsamiać z krajem, który reprezentują i którego rodakom mają opowiadać o państwie obcym. Chciałbym uniknąć takiej sytuacji, aby się utożsamiać z Niemcami. Nie wiem, ile czasu tam spędzę, ale chciałbym, żeby tak pozostało.
W Chinach utrudnia się pracę dziennikarzom, traktuje ich, jak zło konieczne. W Rosji wymaga, aby pili, inaczej nie są „prawdziwymi facetami”. Czego spodziewa się Pan w Niemczech?
Pracowałem już trochę w Niemczech dla „Newsweeka”, kierowanego wtenczas przez Tomasza Wróblewskiego i wiem, czego mogę się tam spodziewać. Sposobem pracy niemieccy dziennikarze różnią się znacznie od polskich. Różnice dotyczą także środowiska medialnego. Na przykład w Polsce każdy szanujący się dziennikarz ma notes, a w nim numery telefonów co ważniejszych polityków. Niektórzy mogą zadzwonić nawet do premiera czy prezydenta, choć rzadko korzystają z tej możliwości. W Niemczech to niemal nie istnieje, gdyż bliskie stosunki między politykami a dziennikarzami są o wiele rzadsze. Powiem brutalnie: w Polsce dziennikarze i politycy stanowią jeden ekosystem. W Niemczech są to dwa różne ekosystemy.
W Bundestagu dziennikarze nie mają równie łatwego dostępu do polityków, jak w Sejmie?
W Bundestagu nie ma takich możliwości, żeby każdy, kto posiada legitymację dziennikarską, mógł biegać za politykiem i łapać go za rękaw. Polscy dziennikarze, co popieram, mają więcej swobody. Spotkania dziennikarzy z informatorami, w tym z politykami, są w Niemczech tak bardzo sformalizowane, że większość z nich umawiają biura prasowe.
Czy niemieckie MSZ pomaga w sposób zinstytucjonalizowany korespondentom? Czy jest klub dziennikarski, który umożliwia zdobycie kontaktów, dotarcie do źródeł informacji?
Jest tam stowarzyszenie korespondentów, ale nie temu służy. Dzięki niemu można zdobyć legitymację korespondenta zagranicznego dającą podobny status, jaki w Niemczech mają członkowie Bundespressekonferenz, instytucji w Polsce nieznanej. O co chodzi? Otóż legitymację dziennikarską może posiadać każdy, kto pracuje w tym zawodzie, ale prawdziwą elitę dziennikarską stanowią członkowie Bundespressekonferenz. Mają oni specjalne uprawnienia. W Polsce na każdą konferencję – ministra, prezydenta czy premiera – może wejść nawet dziennikarz „Konia Polskiego”. W Niemczech tak nie jest i dlatego nie ma tego żywiołu, co u nas. Steruje tym urząd, który zajmuje się propagandą i zadanie kłopotliwego pytania Angeli Merkel jest dosyć utrudnione. Chyba, że takie pytanie zada dziennikarz mający legitymację Bundespressekonferenz. Po godzinie szesnastej życie polityczne, z niewielkimi wyjątkami, zamiera. Nie ma tak, jak w Polsce, że dziennikarze czekają kilka godzin w nocy, aż politycy dogadają się w sprawie umowy koalicyjnej. Uważam, że z tego punktu widzenia warunki pracy dziennikarzy są gorsze. Ale są też obszary, w których wykonywać ten zawód jest łatwiej. Na przykład bardzo sprawnie pracują biura prasowe. Przestrzegają reguł, udzielają odpowiedzi szybkich i kompetentnych.
W Polsce najczęściej utrudniają dostęp do informacji, chronią swych szefów.
Różnie to bywa. Czasami rzecznik prasowy nie chce odpowiedzieć na jakieś pytanie i udaje, że odpowiada. W Niemczech bywa, że polityk, jak przed laty kanclerz Helmut Kohl, nie odpowiada, gdyż gniewa się na jakieś medium.
Czy to tylko obrażanie się, a może także łamanie prawa?
To jest, jak w Polsce: nie można żadnego polityka przymusić, żeby udzielał – lub nie – wywiadu konkretnej redakcji. W Polsce jednak politykom najczęściej zależy, by stale bywać w przestrzeni publicznej, niemieckim – nie zawsze. Politycy są jeszcze stosunkowo łatwi w obsłudze. Trudniej w Niemczech zdobyć informatora spoza świata polityki, który ma wiedzę o polityce czy gospodarce.
Jerzy Haszczyński twierdzi, że korespondenci zagraniczni w swojej pierwotnej postaci wyginęli. Wtóruje mu Piotr Cywiński. Twierdzi, że rzadko zostają korespondentami ludzie kompetentni, którzy nie tylko potrafią pisać czy mówić do mikrofonu, lecz także starają się o własne źródła informacji, uczestniczą w rozmowach kuluarowych, ważniejszych od „oficjałek”, prezentują opinie w oparciu o głębokie rozeznanie i potrafią prognozować. Chce Pan zmienić ten trend?
Nie do końca zgadzam się z tym, co mówią moi szanowni, bardziej doświadczeni koledzy. Rzeczywiście nie ma już korespondentów takich, jak kilkanaście lat temu. Dzisiaj korespondent nie musi tłumaczyć odbiorcom tego, co pisze prasa niemiecka albo co mówią politycy, bo w erze Internetu dostęp do tej wiedzy jest bezpośredni. Wystarczy znać niemiecki. Do przekazywania relacji z „oficjałek” czy treści depesz agencyjnych korespondent nie jest potrzebny. Nie może jedynie relacjonować tego, co się dzieje w sferze opinii publicznej. Musi być zdecydowanie bardziej kreatywny: sam docierać do źródeł informacji, poszukiwać tematów. Zamierzam to robić i być równie skuteczny, jak w Polsce.
Zgoda: przed erą Internetu korespondenci przekazywali szablonowe, proste informacje. To się definitywnie skończyło. Ale Piotrowi Cywińskiemu chodziło o coś innego. Że zawód korespondenta się sprymitywizował. „Ma to zapewne związek z polityką wewnątrzredakcyjną, z poszukiwaniem oszczędności i z upadkiem autorytetów w szerszym pojęciu. Na miejsca zdarzeń nierzadko wysyłani są dziennikarze mający nikłe pojęcie o sprawach, którymi muszą się zajmować” – powiedział mi dwa lata temu.
Jest różnica między korespondentem a wysłannikiem. Na korespondenta powinna być wysyłana osoba, która zna kraj, w którym będzie pracować. Dzisiaj często mamy do czynienia z czymś, co Niemcy nazywają dziennikarstwem spadochronowym. Chodzi o tzw. specjalnych wysłanników. Na przykład wybucha rewolucja, a oni są wysyłani do Egiptu czy Libii. Nad Ukrainą strącony zostaje samolot, jadą na Ukrainę niezależnie od tego czy znają język. Zdarzały się takie przypadki wśród polskich wysłanników, że jechali w rejony, o których nie mieli kompletnie pojęcia. Ale pamiętam takie historie także z Polski. W 1997 r. powódź we Wrocławiu relacjonowała dziennikarka nie znająca topografii miasta i wprowadzała jeszcze większy chaos, niosła szkody (śmiech). Dziennikarstwo spadochronowe nie przynosi takich szkód, ale nie powiększa też naszej wiedzy o świecie.
Zgoda, co do wysłanników. Piotr Cywiński, powtórzę, mówił jednak o kwalifikacjach korespondentów. Piotra Kraśkę, etatowego korespondenta TVP w kilku krajach, oceniał tak: „może nadawać sprzed Watykanu, z Akwizgranu, z pociągu, w przeciągu, na drągu…, płytko, ale płynnie”.
Mam zawsze wątpliwości w ocenianiu kolegów dziennikarzy. Kraśko miał tę przewagę, że znał języki. Mówi płynnie po angielsku i niemiecku. Nie wszystkie jednak jego relacje wywoływały mój zachwyt. Z Watykanu nadawał, ale chyba nigdy nie był stamtąd korespondentem, w każdym razie pojęcie o Kościele miał nikłe.
Był korespondentem w Rzymie w latach 2004-2005.
Najczęściej był wysłannikiem i ładnie wyglądał na tle ruin, parlamentów. Miał dobrą dykcję i prezencję. Ludzie go lubili i chcieli oglądać.
Jak w tej ocenie wypadają Pańscy poprzednicy w Berlinie?
„Gazeta Wyborcza” wspomniała właśnie, że moja krytyka sprzed dwóch lat Marcina Antosiewicza spowodowała jego odwołanie. Dla mnie był korespondentem, który przesiąkł niemieckim sposobem myślenia, charakterystyczną dla Niemców poprawnością polityczną. Wykazywał braki w znajomości historii. Pamiętam, jak informował, że Biblia została na niemiecki przetłumaczona przez Lutra zanim się zaczęła Reformacja. To śmiech na sali, brak podstawowej wiedzy o kraju urzędowania. Ale byli też w Berlinie bardzo dobrzy korespondenci, jak Jacek Lepiarz z Polskiej Agencji Prasowej, który potem trafił do DPA czy Maciej Wiśniewski z Polskiego Radia. Najwyższą klasę prezentowali jednak Piotr Cywiński i Jerzy Haszczyński. Nie oceniam tego jednak przez pryzmat poglądów, bo za dobrego korespondenta we Włoszech uważałem Jacka Pałasińskiego z TVN. Nie podzielam jego poglądów, ale w tym, co robił, był kompetentny.
Nawiąże Pan do wzorców Cywińskiego i Haszczyńskiego czy peerelowskich korespondentów w Berlinie: Ryszarda Wojny, Jerzego Tepli czy Michała Jaranowskiego?
Jurek Haszczyński z „Rzeczpospolitej” jest niedościgłym wzorem, jednym z najlepszych korespondentów, jakich poznałem, o głębokiej, rozległej wiedzy nie tylko o Bliskim Wschodzie. Świetnym korespondentem jest także Wojciech Jagielski czy Wacław Radziwinowicz z „Gazety Wyborczej”, który ma gigantyczną wiedzę o Rosji.
Z reguły korespondencje zagraniczne w polskich mediach pojawiają się z powodu kataklizmów, katastrof, konferencji międzynarodowych. Jak Pan się odnajdzie w półtoraminutowych wejściach?
Rzeczywiście takie są formaty. To jest trochę tak, jak z poezją, kiedy poeci musieli się zmieścić w strukturze sonetu. Wychodziły z tego arcydzieła. Wystarczy przeczytać sonety Szekspira wpasowane w sztywne, nierozwlekłe ramy. Podobnie jest z korespondentem zagranicznym. Na szczęście TVP zgodziła się, abym nadal współpracował z tygodnikiem „Do Rzeczy”, gdzie będę publikował pogłębione teksty z Niemiec. Półtorej minuty to jest format do „Wiadomości” TVP. Ale można się wyszaleć, bo TVP Info ma codziennie 18 godzin nadawania „na żywo”. Mam nadzieję, że będę tam zamieszczać mini– a może i maksi reportaże.
A jak Pan sobie poradzi z tabloidyzacją? Nawet najpoważniejsze media w Polsce jej ulegają. „Baba z brodą” lepiej się sprzedaje, aniżeli próba odpowiedzi na pytania o przyczyny dążenia Szkotów do secesji czy rezygnację Niemiec z energetyki jądrowej.
Pewnie nie będę stronił od lżejszych tematów, ale nie taka jest misja telewizji publicznej, więc nie sądzę, aby moi przełożeni domagali się ode mnie więcej „bab z brodą”. Stosując formę tabloidu można też mówić o sprawach poważnych. Robienie dobrego tabloidu jest zresztą prawdziwą sztuką.
Cięcia budżetowe spowodowały, że w ostatnich latach z korespondentów w Berlinie zrezygnowały „Rzeczpospolita” i „Gazeta Wyborcza”. Czy ten trend się odwraca, skoro Pan przenosi się do Berlina, a Leszek Krawczyk, były korespondent TVP z Waszyngtonu, ponownie nadaje, ale tym razem dla Wirtualnej Polski.
Nie sądzę, żeby zawód korespondenta zagranicznego się odradzał. Zatrudnienie w USA Leszka Krawczyka wynika z zapotrzebowania na treści. Niewątpliwie w najbliższym czasie jednym z najważniejszych tematów na świecie będą wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych. WP dostała miejsce na multipleksie, więc będzie chciała realizować telewizję z ekskluzywnymi treściami. Onet i Wirtualna Polska zabijają się już na rynku o dobrych dziennikarzy. Mam nadzieję, że przełoży się to na treści i będzie z korzyścią dla odbiorców.