BŁAŻEJ TORAŃSKI: Niedawno „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung”, a za nim inne media podały, że rząd Niemiec zachęca obywateli do robienia zapasów żywności i wody pitnej na wypadek poważnego kryzysu. Mamy się obawiać wojny?

DARIUSZ KACPERCZYK: Z takiego komunikatu niewiele wynika. Gdyby go odczytać literalnie, jest to rekomendacja rządu niemieckiego, aby być przygotowanym na każdy wypadek, np. klęski żywiołowej: wichur czy powodzi.

No nie. Redakcja „FAS” podkreślała, że jest to pierwsza tego rodzaju strategia od czasu zimnej wojny. Ostatni raz tego rodzaju dokument rząd RFN przyjął w styczniu 1989 roku, a miesiąc później odbyły się manewry NATO, wojska Sojuszu ćwiczyły odparcie ataku ZSRR.

Być może tak. Oczywiście w dzisiejszej sytuacji geopolitycznej taki komunikat można odczytywać jako zagrożenie, a im dalej na wschód od Niemiec, może być gorzej. Ale jestem daleki od stawiania tezy, że  mamy bać się wojny. Nie należy popadać w panikę.

Równocześnie Federalny Urząd Ochrony Ludności opracował bezpłatną aplikację mobilną. Dzięki niej można dostać informacje o wszelkich zagrożeniach, także ewentualnych atakach. Nie powinniśmy mieć w Polsce takiej aplikacji?

W Polsce jest system, który pozwala powiadomić smsem o silnych porywach wiatrów czy nadchodzącej powodzi. Aplikacja, o której pan mówi, przy dzisiejszym dostępie do nowoczesnych technologii, być może byłaby lepszym rozwiązaniem.

Działania w Niemczech są szersze. Zaostrzono przepisy bezpieczeństwa w muzeach. Dokładniej kontroluje się zwiedzających, wprowadza imienne bilety. W Polsce nic się w tym zakresie od lat nie zmieniło.

Każde tego typu działanie powinno być dostosowane do warunków w konkretnym kraju. W Niemczech może to np. wynikać z obecności uchodźców. W Polsce mieliśmy niedawno dwa wydarzenia – szczyt NATO i Światowe Dni Młodzieży – służby odpowiedzialne za bezpieczeństwo wewnętrzne wprowadziły adekwatne ograniczenia, a o niektórych podjętych działaniach zwykły śmiertelnik nawet nie wiedział. I dobrze. Środki muszą być zawsze adekwatne do sytuacji. Stosowanie ich na wyrost nie jest skuteczne i wywołuje niepotrzebne pytania i wątpliwości. 

Sprytnie unika Pan odpowiedzi o rzeczywiste zagrożenie Polski, ale w wywiadzie dla „Wprost” gen. Richard Shirreff , współautor raportu o sposobach uniknięcia rosyjskiej inwazji na wschodniej flance NATO powiedział, że Putinowi wystarczy tydzień na zajęcie wschodniej Polski i nie zawaha się przed uderzeniem nuklearnym w Warszawę.

Dzisiaj wiele działań toczy się w sferze informacji. Takie komunikaty mają osiągnąć jakieś cele. Każdy kraj dba o swoje interesy, różnie też swoje interesy wyraża NATO. Rzeczywiście, jakby spojrzeć na mapę, na zajęcie krajów bałtyckich wystarczyłyby Rosji dwa dni. Ale ja jestem żołnierzem i dla mnie te informacje nie oznaczają, że nadciąga nad Polskę wojna. Gdyby faktycznie miało dojść do konfliktu zbrojnego, gwarantuję, że takie wypowiedzi by się nie pojawiały.

Ale doskonale Pan wie, że użycie broni nuklearnej jest ważną częścią  rosyjskiej doktryny wojskowej. Rosja jest zdolna do takiego uderzenia?

Nie jestem w stanie tego ocenić. Słyszałem jednak na briefingu jednego z dowództw NATO, że Sojusz Północnoatlantycki „używa” broni nuklearnej codziennie. W jaki sposób? Poprzez uświadamianie, że ją posiada i może jej użyć.  To wystarcza, aby innym odechciało się robić to samo. Broń nuklearna służy do zastraszania. Przenoszenie jej, przewożenie, manewry, ćwiczenia, mają służyć pokazaniu potencjału, jaki posiada Rosja czy NATO. Ale użycie tej broni dzisiaj, mnie, jako żołnierzowi, wydaje się mało prawdopodobne.

Wojna psychologiczna? Rosja blefuje?

Ciągle przypomina, że ma ogromne zdolności militarne. Pamiętać należy również, że wiele z tych komunikatów produkowanych jest na „rynek” wewnętrzny. To jest wojna informacyjna. Próba pokazania, że zagrożenie jest realne.

Od czasu aneksji Krymu przez polskie media przewinęło się wiele wypowiedzi potęgujących strach. Romuald Szeremietiew, były wiceminister obrony narodowej też mówił, że Rosjanie mogą zrzucić bombę atomową na Warszawę. Jak dziennikarze powinni opisywać takie zagrożenia, aby nie wywoływać paniki?

Opinia, jaką wyraził były wiceminister, może dziennikarza wcisnąć w fotel. Te słowa mają wielką siłę rażenia. Ale w takich sytuacjach dziennikarze – niezależnie od tajemnicy wojskowej – powinni dociskać rozmówców pytając, co mają na myśli. Stwierdzenia, że „Rosja może”, że „jest w stanie”, są w pełni zgodne z prawdą. Wystarczy bowiem jedna decyzja o odpaleniu rakiety. Rosja ma takie możliwości. Trzeba to jednak zawsze umieścić w szerszym kontekście aktualnych wydarzeń. Takie przekazy informacyjne wywołują wiele zamieszania, dyskusje trwają kilkanaście dni, ale na szczęście kończy się to niczym. Dziennikarze, rozmawiając z ekspertami – generałami czy byłymi wiceministrami – powinni dopytywać o warunki geopolityczne jakie musiałyby być spełnione, żeby doszło do użycia bomby atomowej. Bo, że możliwość taka jest, to oczywiste. Wszyscy to wiemy. Takie możliwości ma Rosja, ale i Brytyjczycy czy Amerykanie. Trzeba więc dopytywać, co musiałoby się zdarzyć, żeby jeden czy drugi kraj do tego się posunął.

Dostęp dziennikarzy do tej wiedzy jest wyjątkowo utrudniony. Tematyka objęta jest klauzulami typu „tajne przez poufne”. Jak dziennikarze mogą te rafy omijać, aby docierać do sedna sprawy?

Przez dziesięć lat byłem m.in. szefem wydziału prasowo–informacyjnego Wielonarodowej Dywizji Centrum-Południe w Iraku, rzecznikiem Dowództwa Operacyjnego i uważam, że zasłanianie się tajnością informacji jest najsłabszym argumentem. Oczywiście nie wszystko można powiedzieć, ale dla dziennikarzy najważniejsze są informacje backgroundowe. Czym innym były moje komunikaty prasowe, a czym innym bezpośrednia rozmowa z dziennikarzem o tle zdarzenia. Aby informacje były kompletne, w pełni zrozumiałe. Rzecznicy prasowi w mundurach nie powinni więc ograniczać się do jednego, dwóch zdań informacji, ale objaśniać kontekst. Co do dziennikarzy: powinni pytać i jeszcze raz pytać. Zawsze w relacjach z mediami byłem w pełni otwarty na takie kontakty. Przez ostatnie lata te relacje stały się trudniejsze, aniżeli kilka lat temu. Wtedy w każdej niemal redakcji byli dziennikarze, którzy zajmowali się tematyką wojskową. Swobodnie, kompetentnie poruszali się w tej tematyce. Dzisiaj dziennikarze podejmują wszystkie tematy. Często tematyką wojskową zajmują się po raz pierwszy w życiu. Nie mają czasu, wydawca ich ciśnie, dostają więc od rzeczników wojskowych jeden dwa akapity, kilkanaście sekund wypowiedzi. Nie wyjaśniając tła publikują niekompletne informacje, które niepotrzebnie wzbudzają wątpliwości w opinii publicznej.

No tak. Powszechna jest w mediach bylejakość, powierzchowność, skrótowość przekazu, ale i dyletanctwo dziennikarzy.

Oczywiście nie można generalizować. Dodałbym do tego jeszcze zjawisko, które nazywam „monetyzacją”. Treści publikowane w mediach muszą się przekładać na konkretne pieniądze. W Internecie liczy się to kliknięciami, ilością odsłon. Jeśli więc ekspert powie, a redaktor wybolduje w leadzie, że Rosja może wystrzelić w kierunku Warszawy bombę atomową, to klików będzie wiele. Tylko jaką będzie to miało wartość?

Na portalu SDP kliknięcia nie mają znaczenia, bo nie mamy reklam. Kieruje Pan Wojskowym Instytutem Wydawniczym. Jaka jest recepta na atrakcyjne redagowanie mediów wojskowych bez zubożenia ich o hermetyczną, nudną – dla laika – warstwę techniczną?

Wydajemy portal i miesięcznik „Polska Zbrojna”. Ten ostatni jest magazynem publicystycznym. Większość naszych czytelników wie o bezpieczeństwie więcej, aniżeli przeciętni obywatele. Jestem jednak w wydawnictwie jedynym wojskowym. Redakcją i korektą zajmują się przeważnie panie. Mają wieloletnie doświadczenie w mediach wojskowych. Największą wagę, poza samą wartością informacji, przywiązujemy do języka. Piszemy tak, aby treści były zrozumiałe dla każdego, kto nie ma związków z wojskiem. Często mamy kłopot, bo doktryny wojskowe, dokumenty, przeważnie naszpikowane są słownictwem hermetycznym. Komunikatywność jest dla nas najważniejsza. Potwierdzają to czytelnicy. Miesięcznie portal ma od 400 tys. do miliona odsłon. Nasz profil na Facebooku ma 140 tys. fanów, a dwa lata temu miał nieco ponad 50 tys. Miesięcznik ma 14 tys. nakładu, ale wkrótce zaproponujemy czytelnikom wersję na urządzenia mobilne.

Ponad 400 tys. odsłon na portalu, to świetny wynik. Czy nie doszło do sprzężenia zwrotnego: eksplozja zainteresowania po sygnałach, o których mówiliśmy na początku. Im większe zagrożenie, tym większa potrzeba wiedzy na ten temat.

To, co pan zastosował, w komunikacji nazywa się zarzuceniem mostu, czyli powrotem do swojej głównej tezy. Można wyciągnąć i taki wniosek. Ale, niezależnie od tego, od lat wychodzimy do czytelnika. Bierzemy udział w rekonstrukcjach historycznych. Mamy silne związki z organizacjami pro obronnymi, z obroną terytorialną. To wszystko napędza zainteresowanie naszymi mediami.

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl