BŁAŻEJ TORAŃSKI: Napisałeś na Facebooku, że obawiasz się o życie i bezpieczeństwo rodziny. Grozi Ci śmierć?

MARIUSZ ZIELKE: Nie jest to ściema. To sprawa życia i śmierci. Zadarłem z niebezpiecznymi ludźmi. Napisałem powieść kryminalną „Dla niej wszystko”, opartą na intrygującej sprawie, jednej z ciekawszych, jaka się wydarzyła. Pisałem ją jedenaście miesięcy na zamówienie biznesmena, który jest równocześnie wydawcą.

Opowiedz chronologicznie.

We wrześniu 2015 roku dostałem mejl od biznesmena, właściciela kilku firm, w tym wydawnictwa. Przeczytał moją powieść kryminalną „Wyrok”, był zachwycony. Zaproponował mi wydanie książki o jego osobistym dramacie, porwaniu jego żony. Wysłał artykuły i materiały telewizyjne na ten temat. Historia wydała mi się niezwykle interesująca, dająca szanse na bestseller.

Najgłośniejsze porwanie w ostatnich latach dotyczyło żony gdańskiego biznesmena. W czerwcu 2011 roku kobietę uprowadzono w lesie, w pobliżu domu, kiedy spacerowała z psami. Porwaną przetrzymywano w wynajętym domu pod Wejherowem. W małym pomieszczeniu bez okien. Przykutą grubym łańcuchem do szyi. Czy o tę historię chodzi?

Nie odpowiem na to pytanie. Moja książka jest oparta na prawdziwej historii – biznesmen chciał, abym ją opowiedział – ale fabułę zmyśliłem. Jest fikcyjna. Najważniejsze, że z wydawcą porozumieliśmy się. Miałem pod swoim nazwiskiem, to ważne, napisać książkę i dostałem wolną rękę. Mogłem pisać, co chcę. Chciałem jednak być wobec niego w porządku i za każdym razem przesyłałem mu fragmenty. Zapewnił, że jego prawnik przygotuje umowę. Po jedenastu miesiącach pracy nie dostałem żadnej umowy. Wierzyłem mu, bo współpraca przebiegała perfekcyjnie. Co miesiąc, do kwietnia, przelewał na moje konto ustaloną sumę zaliczki. Po raz pierwszy miałem komfort pisania, jak nigdy.

Ale nie miałeś umowy. Wszystko opierało się o ustne i mejlowe ustalenia.

No właśnie. Przez jedenaście miesięcy nie dostałem umowy wydawniczej. Ale wszystkie ustalenia respektował. Zaplanowaliśmy pierwsze wydanie na 20 tysięcy egzemplarzy, debiut w listopadzie 2016 roku, i budżet promocyjny – jak stwierdził – „zdecydowanie przekraczający 100 tys. zł”. Od początku mówił też, że książka jest świetna i będzie wstępem do realizacji filmu. Mnie zlecił napisanie książki, realizację filmu chciał zlecić reżyserowi. Zacząłem domagać się umowy wydawniczej.

Wtedy zaczęły się  schody?

Najpierw, w czerwcu, zaczął mieć wątpliwości, czy książka jest na tyle dobra, aby ją wydać. Zaproponowałem, że wyślemy ją do czterech niezależnych recenzentów. Prosiłem ich o jak najbardziej krytyczne uwagi, aby wskazywały błędy, żeby poprawić książkę. Recenzje były pozytywne, ale wskazywały też ułomności. Na przykład takie, że książka za bardzo trzyma się faktów. Warto, aby autor trochę bardziej puścił wodze fantazji.

Ale co z tą umową?

Dostałem umowę, antydatowaną na wrzesień 2015 roku, z której wynikało, że moja książka może przeleżeć w szufladzie 25 lat. Wtedy zacząłem podejrzewać, że nie jest to czysta gra. Napisałem do wydawcy dramatyczne mejle, że umawialiśmy się na wydanie w listopadzie tego roku, a nie za 25 lat. Że nie pisałem tej książki dla pieniędzy, ale zafascynowała mnie ta historia. Ta książka jest moim dzieckiem. Dla autora najważniejsze jest, aby wziąć książkę do ręki i powąchać zapach papieru. Pochwalić się światu swoim dziełem. Biznesmen zadzwonił do mnie, powiedział, że rozumie, przyjmuje moje argumenty. Zaproponowałem mu, że przekażę tę powieść wydawnictwu „Czarna owca”, podzielę się z nim zyskami.

Z jakiej racji? Biznesmen był współautorem?

Nie, ale płacił mi zaliczki za jej napisanie. Zasługiwałby na udział w moich zyskach, gdyby one były z tamtej książki, którą mu przekazałem do wydania.

Miałeś inne źródła informacji poza jego opowieściami i dokumentami?

Na razie nie mogę na ten temat mówić, bo uważam, że moje życie jest zagrożone. Biorę pod uwagę, że jeśli cokolwiek powiem, ktoś się na mnie zemści. Zbierając bowiem materiały do historii uprowadzenia żony biznesmena odkryłem sensacyjne wątki. Po analizie akt zrozumiałem, że porwanie jest mało znaczącym elementem jednej z najciekawszych spraw kryminalnych, z jaką miałem do czynienia. Nitki prowadzą do wysokich funkcjonariuszy policji i służb specjalnych, wielkich przekrętów i pieniędzy. Pojawiają się głośne, znane z mediów nazwiska. Nie mogę więcej powiedzieć. Nie ściemniam, nie konfabuluję, ale nie stoi za mną żadna wielka gazeta. Zresztą nie jestem już dziennikarzem, tylko pisarzem fikcji. Gdybym był dziennikarzem z ochroną prawną TVN, TVP czy „Gazety Wyborczej” nie miałbym skrupułów, aby mówić o wszystkim otwarcie. Biznesmen i jego prawnik noszą spluwy na wierzchu, są uzbrojeni, ale – żeby było jasne – to nie oni są niebezpieczni.

Kto wobec tego?

Boję się, że pisząc powieść kryminalną przez przypadek naruszyłem interesy silnych grup przestępczych. Udostępniłem ją w Internecie za darmo dlatego, że bałem się, że ktoś mi ją zablokuje. To jest dla mnie porażka, a nie kampania marketingowa. To jest walka o życie. Mam nadzieję, że ludzie to zrozumieją i nie będą kwestionować moich intencji. Bardzo bym chciał, aby ta książka, najlepsza, jaką napisałem, ukazała się w normalnym wydawnictwie. Biznesmen, który ją zlecił, zakazał tego, a sam nie chce jej wydać.

Jak to? Przecież zgodził się na „Czarną owcę”.

Wycofał się z tych ustaleń. W kolejnej umowie, jaką od niego dostałem kilka dni temu jest zapis, który odbierałby mi prawo wydania mojej powieści na 50 lat. Nie podpisałem jej oczywiście.

Dlaczego zmienił zasady gry, jak myślisz?

Sądzę, że nie jest moim przeciwnikiem. Albo go ktoś szantażuje, albo nim manipuluje. Przez jedenaście miesięcy nasza współpraca układała się doskonale. Nie rozumiem, co się stało. Jestem tym zrozpaczony.

Co odkryłeś?

Nie odkryłem. Znalazłem w dokumentach. Toczyła się sprawa dotycząca korupcji na najwyższych szczeblach władzy w służbach specjalnych. Bezprawnych działań funkcjonariuszy. Wielkich pieniędzy i serii morderstw dotąd niewyjaśnionych. Nie ma jednak dowodów, kto jest winny. Do dziś ich nie złapano. W powieści postawiłem fikcyjne teorie. Nie zajmuję się już bowiem dziennikarstwem śledczym i nie badałem, kto mordował, kto brał w łapę, kto wyłudzał pieniądze, jakie rozgrywki były w służbach. Boję się, że trafiłem w coś, co zostanie odebrane jako fakty, a nie wymysł powieściopisarza. A tak nie jest. Moja powieść to fikcja. Wszystko co mówię, mogę udowodnić, ale pokazywanie dokumentów wiąże się z dużym ryzykiem przegrania procesów. Dziennikarze, którzy piszą o tej sprawie i którzy jeszcze napiszą dostaną wgląd do całej dokumentacji, która udowadnia, że to nie żarty i nie marketing. To walka z bezprawiem i próbą zniewolenia autora i jego dzieła. 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl