Przez blisko 20 lat byłeś dziennikarzem śledczym, po czym nagle przestałeś je uprawiać. Dlaczego?
Przede wszystkim zweryfikowało to samo życie, bo odszedłem z mediów pisanych, dostałem propozycję i pracowałem jako szef w lokalnej stacji telewizyjnej, która nazywała się Tele-Top (w Trójmieście – red.) Była to dla mnie wielka przygoda: zrobienie czegoś nowego. I nie ukrywam, że to mi się udało. Była to stacja oglądana przez ludzi.
Czy to był jedyny powód?
Nie ukrywam, że był też powód finansowy, bo wtedy dostałem większe pieniądze niż w macierzystym „Głosie Wybrzeża”, w którym zarobki były kiepskie.
Nie można utrzymać się z dziennikarstwa śledczego w Polsce?
Wtedy, a było to dobre kilka lat temu, nie.
A dziś?
Jeśli pracuje się w dobrej gazecie, nie mówiąc o ogólnopolskim tygodniku, to myślę, że już można.
Niektórzy wątpią, że istnieje cos takiego, jak dziennikarstwo śledcze. Mówią, że to jest dziennikarstwo kwitowe.
To zależy. Myślę, że to, co się u nas nazywa dziennikarstwem śledczym, nim nie jest. Uzyskiwanie od kogoś informacji i ich publikowanie nie jest dziennikarstwem śledczym.
Co masz na myśli?
Choćby taśmy WPROST, gdzie dziennikarze dostali coś od kogoś, niby to u nich trochę poleżało, niby coś weryfikowali, ale to nie było śledztwo prowadzone przez dziennikarzy od początku do końca. Śledztwo rozumiem tak, że dzwoni ktoś do mnie i mówi o pewnej sprawie, o jakiejś patologii, a ja po niteczce do kłębka zaczynam to sprawdzać w różnych źródłach, weryfikuję bez pospiechu i wszechstronnie.
I twierdzisz, że tych etapów w publikacjach WPROST zabrakło? Powolnej weryfikacji, głębszej interpretacji?
Tak sądzę.
A ty jak długo pracowałeś nad dobrym śledczym tematem?
Czasem miesiąc, dwa, a czasami nawet pół roku. To oczywiście było nieopłacalne, bo łatwiej napisać dwie, czy trzy informacje. Pamiętam śledztwo, w którym zastosowałem prowokację i ono trwało kilka miesięcy. W tym czasie spotykałem się z różnymi osobami, którzy musieli „dojrzeć” do zwierzeń. Nie jest tak, że w dwa dni napiszesz śledczy materiał. Na to nie ma szans.
Dzisiaj redakcje nie mają pieniędzy, dziennikarze często są zastraszani, boją się podejmować pewne tematy…
Boją się.
Dlaczego?
Bo jest duże ryzyko. Że można narazić się właścicielowi gazety, czy stacji w której się pracuje. Wszak wszyscy prowadzą jakieś interesy, mają jakieś układy, są z kimś powiązani – politycznie biznesowo, albo towarzysko. Poza tym generalnie łatwiej zrobić prosty temat, dostać za niego wierszówkę, i spokój. Jeśli ktoś ma pracować nad jakąś sprawą kilka miesięcy, poświęcić się jej bez reszty, to zdechnie z głodu. Nikt mu za to nie zapłaci. Proza życia.
Ale mimo to, są w Polsce dziennikarze, którzy uprawiają dziennikarstwo śledcze.
Zdarzają się tacy dziennikarze na polskim rynku, którzy próbują drążyć pewne tematy. Pamiętam „Dziennik”. To była dobra gazeta. Było paru ludzi, którzy tam pisali, między innymi Nisztor, który chyba niewiele się nauczył. Ale była tam grupka młodych ludzi, którzy mieli swojego mistrza. Przez jakiś czas wydawało mi się, że takim dziennikarzem śledczym był Sylwester Latkowski, ale według mnie nie do końca we wszystkim był rzetelny. Myślę, że Sylwek ma różne okresy. Chociaż, muszę przyznać, że jak się przyłoży, to nie można mu niczego zarzucić. Takim materiałem był np. artykuł o Fibaku. Dowodem, że artykuł był rzetelny jest to, że Fibak nie wytoczył mu procesu.
Zgadza się co do procesu, ale sam artykuł został napisany nie przez dziennikarzy WPROST, a przez dziennikarkę pracującą dla tygodnika NIE.
Owszem, ale Wojciech Fibak próbował kupczyć, dogadywać się, coś obiecywał, a Sylwek nie uległ. To mi się podobało. Zaś autorka tekstu wystąpiła oficjalnie, jako dziennikarka WPROST. Znam jednak sprawę, którą badali dziennikarze WPROST, był wśród nich Latkowski i w efekcie powstał nierzetelny artykuł. Dlaczego? Bo nie sprawdzili do końca niektórych informacji.
Jaki to był artykuł?
To był materiał o oddziale gdańskim TVP. Znałem sprawę od wewnątrz i wiem, że zrobili krzywdę komuś, kto jest całkiem porządnym człowiekiem i przyzwoitym szefem, jak na warunki TVP.
Czy ty też dostrzegłeś, że możesz skrzywdzić ludzi i dlatego zrezygnowałeś z dziennikarstwa śledczego?
Nie. Ze mną było inaczej. Najpierw w naszym zawodzie masz satysfakcję, ale potem się dojrzewa, zakłada rodzinę, i sama satysfakcja już nie wystarczy. Po prostu chcesz zarabiać, a nie klepać biedę. Po doświadczeniach z telewizją podjąłem współpracę z „Angorą”, z którą już wcześniej miałem kontakty, i w której byłem publikowany. Na zlecenie jej szefa Mirosława Kulisia przygotowałem artykuł o sprawie Grobelnego. Potem wspólnie z red. nacz. Pawłem Woldanem wymyśliliśmy „Szukamy ciągu dalszego”.
I zacząłeś pisać o celebrytach. Jak ty się z tym czujesz?
To nie jest o celebrytach. To jest o ludziach, którzy zostali zapomniani. Naszą dziennikarską przywarą jest to, że pisząc o czymś jednego dnia, drugiego dnia już o tym zapominamy, bo mamy inny temat. A te sprawy mają ciąg dalszy. Coś się przecież dzieje z ludźmi, którzy są bohaterami niusów czy reportaży. Moi bohaterowie to są ludzie, którzy kiedyś byli bardzo znani, ale nigdy bym ich nie zakwalifikował do celebrytów. Uważam ich raczej za osoby nam bliskie. Takimi osobami byli dla mnie np. Adam Słodowy z programu „Zrób to sam”, czy Michał Sumiński, prowadzący „Zwierzyniec”. Podobnie jak wielu aktorów, piosenkarzy, którzy zniknęli ze sceny, chociaż nie umarli. Ciekawiło mnie, co się z nimi stało, kim dziś są, co robią.
Mnie zaś zastanawia, jak to się stało, że człowiek który uprawiał dziennikarstwo śledcze i mówi o sobie, że ma pazur, przestawia się na takie „miękkie” dziennikarstwo. Czy dzisiaj ta drapieżność pomaga ci czy przeszkadza?
Myślę, że pomaga. Na początku byłem w tych rozmowach dość drapieżny, potem zobaczyłem, że nie wszystkim się to podoba. To nie jest ten styl, bo tych ludzi nie należy szarpać czy kąsać. Ale przez lata uprawiałem takie ostre dziennikarstwo; w „Angorze” były tematy, które tylko ja mogłem poruszyć. Na przykład robiłem temat o dziadku Tuska z Wehrmachtu, zrobiłem go z zębem, w taki sposób, że – jak doszły mnie informacje - premier długo się na mnie gniewał, mimo że znamy się dość dobrze.
Powtórzyłbyś to samo dzisiaj?
Tak. Powtórzyłbym.
Mimo konotacji politycznych i mimo, że podane przez ciebie informacje zostały wykorzystane w kampanii wyborczej?
Nie miałem żadnych wyrzutów sumienia, ponieważ on sam udawał, że o niczym nie wie, i że mu nikt o tym nie powiedział (tj. o dziadku w Wehrmachcie – red.). Ja udowodniłem w swoim tekście, po rozmowie z jego siostrą cioteczną, że on o tym wiedział. Czejarek mówił niedawno, że jego dziadek był w wojsku niemieckim i był tłumaczem słownika niemiecko-polskiego. Takie były losy, to tak jak byśmy mieli brać odpowiedzialność za rodziców. Ja odpowiadam za siebie, nie za rodziców. Dziwne, że Tusk nie przyznał się wcześniej, bo powinien mieć intuicję, że ktoś mu to kiedyś może wyciągnąć.
Wróćmy do tego, czym się dzisiaj zajmujesz – do opowieści o losach ludzi zapomnianych, z bogatą przeszłością. Ty ich wyciągasz z tej przeszłości, przywracasz ich do życia.
Może nie tyle przywracam do życia, co przypominam i uświadamiam ludziom, że żyją, dalej pracuję, albo znaleźli się w nowej sytuacji, miejscu… Wciąż jednak funkcjonują, coś robią, częstokroć tworzą, choć wydawałoby się, że zupełnie gdzieś zniknęli. Choćby Marian Krzaklewski, Andrzej Bober, Małgorzata Niezabitowska, ks. Paweł Łukaszka, Piotr Szczepanik, Stefan Truszczyński, Bożena Stryjkówna, p. Gucwińscy, Michał Tober, Rafał Kubacki, Jolanta Lothe, Roman Malinowski, Barbara Labuda, Karolina Rosińska, Tomasz Białoszewski i wielu, wielu innych.
Tych ludzi wyciągasz z zapomnienia, pomagasz im. Czy traktujesz to jako swoją misję?
Nie. Generalnie uważam, że w naszym zawodzie powinna być pewna misja, ale w cyklu, którym się zajmuje tego nie dostrzegam. Myślę jednak, że tworzę swego rodzaju kronikę, pewne archiwum, piszę pewną historię, którą od lat mam wydać książkowo, do czego gorąco namawiają mnie przyjaciele, ale jakoś ciągle brakuje czasu.
Dziś mamy dziennikarstwo, które wygląda zupełnie inne niż 20, 30 lat temu. Mówi się o procesach tabloidyzacji, komercjalizacji, deprofesjonalizacji, itd. Liczy się szybki news, sensacja. Jak ty się w tym odnajdujesz?
Sensacja się zawsze liczyła i zła wiadomość wypierała dobrą. Zabójstwo było bardziej interesujące, ludzie woleli czytać o zabójstwie niż o dobrych wydarzeniach. Tyle tylko, że trzeba to wszystko przedstawiać w odpowiednich proporcjach. Proporcje zanikły, dzisiaj w mediach bryluje zła informacja.
Medioznawcy twierdzą podobnie: ludzie wolą złe wiadomości. Co jednak sądzisz o przyszłości prasy?
Patrząc na „Angorę” i na tygodniki, które ostatnio powstały, a także na miesięczniki i prasę branżową, mogę powiedzieć, że w sumie czytelników jest więcej. Ludzie chcą czytać w prasie drukowanej większe formy, po niusa sięgają do Internetu. Papier przetrwa. Pewnych rzeczy nie da się zastąpić nowoczesną technologią, choćby jak w tej reklamie o papierze toaletowym, gdzie kwintesencją jest facet siedzący w WC: prosi partnerkę o papier, a ona uchyla drzwi i daje mu go… pokazanego na tablecie ( śmiech).
Na facebooku zamieściłeś swoje motto: powołujesz się na Kapuścińskiego, który powiedział, że dziennikarz powinien być dobrym człowiekiem.
Tak. Dziennikarz musi mieć pewną wrażliwość. Dobrym dziennikarzem może być tylko dobry człowiek. Oczywiście, znam też zupełnie inne określenia, że trzeba być totalnym skurwielem, żeby być dziennikarzem. Myślę, że trzeba być twardym, ale dobrym człowiekiem. Bo tylko taki będzie cieszył się zaufaniem czytelnika. Ta maksyma Kapuścińskiego jest dla mnie podstawą w pracy dziennikarskiej.