Od blisko dwóch lat wydaje Pan „Tygodnik Pyrzycki”, ale w tym roku uruchomił Pan już dwa kolejne tytuły – „Tygodnik Dębna” i „Gazetę Myśliborską” - a zamierza trzeci, w Barlinku.

Z „Tygodnikiem Pyrzyckim” zacząłem we wrześniu 2012 roku właściwie od niczego. Nie miałem kapitału, tylko dwudziestoletnie doświadczenie dziennikarskie i chęć do pracy. Pierwszego numeru sprzedało się kilkaset egzemplarzy, ale to był sukces, bo nie miałem żadnej reklamy, promocji. Po kilku miesiącach sprzedawaliśmy już około tysiąca egzemplarzy, teraz drukujemy trzy, schodzą dwa.

To jest biznes, czy silna potrzeba wolnego słowa na prowincji?

Wielu mi mówi, że jestem biznesmenem, ale tak nie jest. Gdybym chciał zarabiać pieniądze, zakładałbym w tych miasteczkach sklepy monopolowe. Nie mam zbyt wielkich zysków, ale nie działam też już na granicy płynności finansowej, osiągnąłem stabilność. Cieszę się, że mogę w terminie dziennikarzom zapłacić wynagrodzenie, dać umowy o pracę.

Umowy o pracę? W czasach, gdy większość dziennikarzy - jeśli w ogóle są w stanie utrzymać się z zawodu - żyje ze „śmieciówek”?

Tak, tak, daję umowy o pracę, bo przez większość mojego życia zawodowego byłem rolowany. Często obiecywano mi etat, a były to umowy o dzieła, zlecenia lub w najlepszym wypadku jedna ósma etatu. Zatrudniam młodych ludzi, bez doświadczenia, jeśli jednak rokują, staram się im szybko dać umowę o pracę, aby czuli się pewnie.

Gdzie Pana tak rolowano? W szczecińskim Tygodniku „Jedność", „Nowym Kurierze", "Głosie Szczecińskim", w „Życiu" Tomasza Wołka czy – nie daj Boże - w „Gazecie Polskiej", z którą Pan współpracował?

Nie powiem gdzie, ale tylko w jednej redakcji miałem umowę o pracę przez rok. Potem się okazało, że to był etat tylko na papierze, bo wydawca nie odprowadzał ZUS-u. W sumie jako dziennikarz pracuję 20 lat, a stażu mam 2-3 lata.

No dobrze, ale wracając do Pana wydawnictwa: społeczności lokalne łakną niezależnych gazet, bo większość jest zblatowana z władzą?

Jest silna potrzeba, bo niewiele jest gazet niezależnych. Wchodzę do miast, gdzie nie ma gazet w ogóle albo są w układach finansowych z władzą, dostają pieniądze od burmistrzów, wójtów przez ogłoszenia lub zatrudnianie dziennikarzy na etatach w spółkach miejskich.

Ten drugi przypadek, to biuletyny samorządowe.

Ale nie tylko. W Polsce powiatowej jest silny nepotyzm, burmistrzowie i wójtowie są często największymi pracodawcami i uzależniają od siebie ludzi, zatrudniając całe rodziny na etatach. Na przykład w Kozielicach, wsi gminnej pod Pyrzycami, od 16 lat wójtem jest Edward Jan Kiciński. 71,3 proc. mieszkańców Kozielic żyje z pomocy społecznej. To jedna z najbiedniejszych gmin w Polsce. Tylko jeden radny jest w opozycji, wszyscy inni głosują, jak wójt, członkowie ich rodzin albo pracują w gminie, albo w jednostkach jej podległych. Każdy z nich wie, że jak się wychyli, straci pracę. W miasteczkach, gdzie wychodzą moje gazety, wszędzie są układy. Wystarczy, że uczciwie opisujemy rzeczywistość, patrzymy władzy na ręce, a sukces jest gwarantowany.

Jakie są przejawy tego sukcesu? Gazety schodzą do pustej półki?

W Dębnie na przykład drukujemy tysiąc egzemplarzy, zwroty sięgają 5 proc. W tym jest moja siła. Żyję głównie ze sprzedaży. Jak zacząłem wydawać „Tygodnik Pyrzycki” zobaczyłem, że głównym kosztem jest druk. Dlatego z pierwszych przychodów kupiłem kilkunastoletnią maszynę drukarską, arkuszową, dwukolorową.

Nikt nie chce się ogłaszać w tytułach, które ledwie weszły na rynek?

Na początku ludzie się przyglądają. Reklamy zaczynają spływać dopiero po kilku miesiącach. Druk mam po kosztach.

Nie reklamuje Pan gazety? Bazuje jedynie na promocji szeptanej?

Tylko szeptana. W Dębnie, gdzie jesteśmy od dwóch miesięcy, na reklamę nie wyłożyłem nawet złotówki. To samo jest w Myśliborzu od pół roku, ale i w Pyrzycach. Najlepszą promocją jest ujawnianie afer związanych z burmistrzem.

Wydał Pan już 90 numerów „Tygodnika Pyrzyckiego”. Niemal w każdym atakuje Pan burmistrza Pyrzyc Jerzego Marka Olecha, byłego sędziego piłkarskiego pierwszej ligi.

Od pierwszego artykułu o jego przeszłości zawodowej, kiedy był sędzią piłkarskim i przyjacielem słynnego „Fryzjera” nie mieliśmy żadnych zwrotów. Dzięki takim tematom gazeta się dobrze sprzedaje.

Pana gazety idą na zwarcie z władzą, ale wyrzuca Pan na Jedynki także kryminały. Przyjął Pan model między tabloidem, a gazetą czytelnikowską, wojującą w obronie interesów zwykłego człowieka.

Takie są Jedynki, wabiki, sensacje przyciągające uwagę. Wedle starej zasady dziennikarskiej, że nic nie ożywia gazety tak, jak trup. Ale w środku piszemy o historii Pomorza czy aktach ubeckich z okresu PRL. Mamy strony kościelne. Nawiązuję kontakty z proboszczami, zamawiam komentarze do Ewangelii, wiele artykułów poświęcamy tematyce interwencyjnej, społecznej, historiom ludzkim. Najwięcej satysfakcji daje mi jednak dziennikarstwo śledcze, ujawnianie afer. Mam bowiem poczucie, że robimy coś pożytecznego. Raz, bezskutecznie, próbowaliśmy zrealizować sondę na temat burmistrza Olecha.

Ludzie uciekali i zasłaniali twarze przed obiektywem aparatu?

Tak było. Nie mieli odwagi. Nikt nie chciał się wypowiadać, bo chociaż go nie lubią, boją się. Nie chcą dać twarzy ani nazwiska. Na razie mieszkańcy Pyrzyc wstrzymali oddech, przyglądają się próbie sił: czy my jego, czy on nas. Mam odwagę, by ujawniać kolejne afery, bo wiem, że piszemy prawdę.

Na początku burmistrz Pyrzyc chciał Pana przekupić reklamami, potem straszył, teraz wytacza procesy sądowe. Jak to się zakończy?

Ludzie nabrali większej odwagi. Wszystkie siły polityczne zawiązały koalicję: PiS, PO, SLD, PSL i niezrzeszeni. Uzgodnili, że poprą każdego, tylko nie Jerzego Marka Olecha.

Ostatnio dał Pan na Jedynce tytuł: „Fałszywa delegacja Olecha. Burmistrz okrada nas wszystkich?”.

Mam nadzieję, że ta sprawa zakończy się aktem oskarżenia i wyrokiem skazującym, bo burmistrz wypisał sobie fałszywą delegację do Poznania na imprezę, która się nie odbyła. Do „kilometrówki” dopisał dietę. Połaszczył się na 400 zł. W Poznaniu w ogóle nie był. Mamy oświadczenia ludzi, którzy w tym czasie widzieli go na uroczystościach kościelnych pod Pyrzycami. Materiał dziennikarski był na tyle mocny, że prokuratura zleciła policji rewizję w Urzędzie Miejskim. Znaleźli oryginał delegacji, nasze ustalenia potwierdziły się. Podobno sfałszowanych delegacji było więcej.

W Myśliborzu, Dębnie i Barlinku też pójdzie Pan na wojnę z władzą?

Nigdy do tego nie dążę, ale tak się składa, że wszędzie się tak kończy, bo przychodzą do redakcji ludzie, opowiadają historie i pokazują dokumenty. Już się szykuje w Barlinku wojna z dyrektor szpitala, którą pielęgniarki oskarżają o mobbing, a pacjenci skarżą szpital o błędy lekarskie.

Kilka lat temu, kiedy kierował Pan „Dziennikiem Stargardzkim”, przecinano Panu opony samochodu. Nie boi się Pan teraz podobnych ataków?

Nie boje się. Uodporniłem się. Opony przecinano mi pięciokrotnie, porysowali samochód. Teraz jeżdżę tico i wieloletnim suzuki. Nie polakierowałem karoserii. Kolejna rysa nie ziębi mnie, nie grzeje. Nie jestem strachliwy. Teraz docierają do mnie plotki, że Olech chce na mnie napuścić bandytów. Jeśli tak się stanie, będzie to tylko promocja dla mojej gazety. Bo lepszej nie trzeba, gdyby dziennikarz trafił do szpitala z połamanymi rękami.


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 


 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl