Wstydzę się, że muszę tu pisać o własnej książce „Zmagania z Ojczyzną staroświeckiego Polaka”, przecież była ona omawiana na tym portalu piórem Anny Malinowskiej 10 listopada br. Doprawdy, można mnie posądzić o pychę, nieposkromioną megalomanię.
Ale przywołuję tę książkę, ażeby przedstawić garść spostrzeżeń, mówiąc górnolotnie, o kulturze polemicznej moich kolegów po piórze. Otóż wspomniana recenzentka stwierdziła była nie bez krytycyzmu, że w tym zbiorze esejów politycznych nie zostawiam suchej nitki na współczesnej Rzeczypospolitej.
Nie jestem, na szczęście, politykiem, czerpię więc wiedzę o moim kraju z mediów: TVP , Radia, a szczególnie i systematycznie z „Rzeczpospolitej”, najpoważniejszego dziennika, wzorowanego na „Le Monde”; podoba ni się w nim hiperpoprawny język tudzież trochę staroświecka grafika, jednakże ideowość i umysłowość jego publikacji budzą sprzeciwy, z tak niewieloma wyjątkami, że nie podważają istoty niniejszego wyznania. Do najchwalebniejszych wyjątków należy ponad wszelką wątpliwość jeden artykuł Moniki Małkowskiej. Tylko ona, niczym jedyna sprawiedliwa w Sodomie dziennikarskiego współczesnego szalbierstwa, miała odwagę zaraz po elekcji prezydenta, ale jeszcze przed wyborami parlamentarnymi odważnie wyartykułować zło niszczące od wewnątrz naszą Ojczyznę. W „Operacji «śmieć»” („PlusMinus” 20–21 czerwca 2015 r.) napisała, że „nic tak nam się nie udało po transformacji jak uzerowanie. A nawet – doprowadzenie do stanu świadomości mniej niż zero. Zafundowano nam poczucie zagrożenia, niższości, nieudacznictwa. Świadomość bycia śmieciem, nawet jeśli nie pracuje się na umowie śmieciowej…”. Tak dobitnie i bez obaw o ostracyzm środowiskowy widzieć i opisywać naszą rzeczywistość państwowo-polityczną umieją jedynie wybitni i odważni publicyści, których można policzyć na palcach jednej ręki. Toteż nikt nie zareagował na ową radykalną ocenę polityczno-moralnego status quo za rządów PO, jakby i czytelnicy, i dziennikarze ją podzielali albo była im zupełnie obojętna. A przecież od mniej więcej 2008 r. kolumny „Rzeczpospolitej” i jej sobotnio-niedzielnego dodatku wypełniły i wypełniają pochwały nieuczciwych rządów Donalda Tuska, jak również wypowiedzi niezrównoważonej umysłowo opozycji.
Monika Małkowka puentuje swe wywody: „Negowanie wszelkich tradycyjnych wartości prowadzi do anarchii”. Tak! Po stokroć! Relatywizowanie poczucia tożsamości konkretnych narodów, społeczeństw i w ogóle świadomych siebie zespołów ludzkich zaczyna się od tego i kończy tym właśnie – zerwaniem z tradycją. W efekcie powstają barbarie. Barbarzyńcami stają się najpierw ci, co tradycję dezawuują, później ci, którzy od barbarii uzależniają się w jakikolwiek sposób; im zależność silniejsza (merkantylna na przykład), tym powszechniejsza i trwalsza barbaria. Mądrze pisze publicystka, że owo negowanie tradycji u nas „doprowadziło do kryzysu zaufania do… właściwie do każdego”. Dopowiedziałbym: niczym w cywilizacji azjatyckiej, jak w Rosji carskiej, później sowieckiej, teraz putinowskiej i – niestety – u nas po 14 sierpniu 2012 r., kiedy Donald Tusk – szef rządu, nie prawnik - ogłosił z mównicy sejmowej, że „nie każde oszustwo jest przestępstwem”.
Wypowiedzią tą Tusk otworzył nowy etap niedorozwoju III RP. Zainfekował oszustwem całą Polskę. Dziś nawet tzw. komisje sejmowe do unicestwienia tego zła są bezradne. A wielu, nadmiernie wielu publicystów, w tym nadal w „Rzeczpospolitej”, nie dostrzega zjawiska, całą energię twórczą i zasoby cynizmu zużywając na indoktrynowaniu swych odbiorców animozją do PiS.
Zrazu pod redaktorstwem Bogusławy Chraboty „Rzeczpospolita” wyrażała, powiedziałbym, subtelną niechęć do PiS. Wszelako po październiku 2015 r. owa ledwo skrywana abominacja stała się nachalna i perfidna. Perfidna dlatego że pozorowana bezstronnością opinij i ocen. W tej mistyfikacji przoduje właśnie redaktor naczelny, o którym powiedziałem w książce, że udaje klerka. Wielu jego publicystów, o głośnych i także nieznanych nazwiskach, publikuje typowe we współczesnych mediach – myślę, że nie tylko polskich - kłamstwa wynikające z ewokacji półprawd, niedomówień, apriorycznych konkluzji pozbawionych uzasadnień faktograficznych czy chociażby przesłanek racjonalnych. Wreszcie ukazują się w obfitości artykuły znamionujące niewiedzę historyczną publicystów.
Wszystkie takie enuncjacje wikłają świadomość narodowo-polityczną czytelników. Jak był się wyrażał na przełomie XIX i XX Wacław Nałkowski, „ogłupiają Polaków”, dlatego uważam, że szkodzą naszej kulturze. Piętnuję w książce bez zająknięcia, dobitnie, bez skrupułów, słowami jednoznacznie i dosadnie negatywnymi wypowiedzi wielu dziennikarzy publikujących w „Rzeczpospolitej” od mniej więcej końca 2015 do początków roku bieżącego, niekiedy zaś wychodzę poza te przyjęte ograniczenia i równie ostro, odrzucając wszelkie eufemizmy, krytykuję enuncjacje z innych pism.
Tymczasem pewna szanowna koleżanka publicystka z kręgu, pozwalam sobie na takie określenie jak ja senioralnego, zatelefonowała oburzona książką. Jak mogłem personalnie tak ostro krytykować autorów. Personalnie! A można inaczej? Nie podawać nazwisk? Byłaby to parodia polemiki publicystycznej. Owa koleżanka w napięciu uczuciowym wyrzuca mi też, że ośmieliłem się spostponować, jak to mam w zwyczaju bez eufemizmów, Stefana Bratkowskiego. Krytykuję go od dawna, krytykowali go i krytykują stokroć mądrzejsi ode mnie, bo jego liberalna lewicowość szkodzi odbudowywaniu naszej suwerenności kulturowej. Dlaczego więc w aksjologii owej koleżanki nie godziłoby się pisać jednoznacznie i nieufemistycznie o złych skutkach działalności publicznej po roku 1990 prezesa honorowego SDP? Dalibyśmy tym milczeniem dowód naszego oportunizmu. Jego geneza tkwi w PRL, kiedyśmy się bali być niezawiśli zawodowo. Widocznie ówczesny lęk przed szykanami czy represjami zagnieździł się w naszych duszach. Zresztą w ogóle jesteśmy narodem łagodnym, raczej unikającym radykalnych czynów i słów. Już na początku XIX w. Kazimierz Brodziński, poeta i teoretyk literatury mawiał ironicznie „Sławianie, my lubim sielanki”. Historia ostatnich ponad 200 lat każe nam wciąż płacić za tę cechę (przywarę). Dziś tylko opozycja nie wypowiada się „sielankowo”, natomiast publicyści sympatyzujący z partią rządzącą boją się ostrych sformułowań; wystarczy chociażby czytać teksty zamieszczane na naszym portalu od końca czerwca br.
W ostatnich dniach doświadczyłem nadto innego rodzaju dyskomfortu. Wilce szanowana w naszym gronie koleżanka, słynącą ze swych poglądów konserwatywnych, promowała moją nieszczęsną książkę, a ściśle ujmując, zrecenzowała ją wobec gremium koleżanek i kolegów, którzy przybyli zwabieni słowem „promocja”.
Mówiła dużo o mnie, aczkolwiek nie ja byłem z przeznaczenia podmiotem prezentacji, rozwodziła się o wątkach drugo i trzeciorzędnych książki, a to, co tak oburzyło wcześniej wspomnianą koleżankę – moją nieufemistyczną polemikę - skwitowała słowami, że „szkoda było na nią pióra”. Więc rożni publicyści, zarówno cenieni, jak i mało znani niech sobie wypisują absurdy, legitymizują oszustwa polityków, propagują konformizm posunięty do granic nieuczciwości – szkoda wysiłku i czasu na publiczne odkłamywanie ich szachrajstw dziennikarskich….
Takie odżegnanie się od obowiązku dyskursu z przekonaniami, które w jej i mojej świadomości są sprzeczne z naszą tradycyjną moralnością – to oportunizm najwyższej klasy.
Więc wreszcie zrozumiałem! Niepotrzebnie wydałem tę książkę, ona mąci błogi spokój dziennikarzy seniorów i z generacji im najbliższych. Nie wiem jeszcze, czy młodzież też jej nie odrzuci, chyba tak, wszak „Sławianie, my lubim sielanki”.
Jacek Wegner