Budżet partycypacyjny do niedawna  pachniał tylko globalistami i Porto Alegre. Ostatnio jednak stał się powszechnie używanym narzędziem, w którym znakomicie odnalazły się rzesze samorządowych biurokratów, udzielających obywatelom łaski pańskiej i pozwalających składać pomysły niewielkich lokalnych zmian, których można dokonać za niewielkie – 1 procent budżetu lokalnego - podatnicze pieniądze. Są przy tej okazji regulaminy na kilkanaście stron, są – excusez le mot – weryfikacje formalne i merytoryczne, są dopuszczenia do głosowania, społeczne komisje do spraw… i samodzielne stanowiska urzędnicze do tychże oraz promocyjne gadżety jako to długopisy i notesy z logo BP, bo bez tego w państwie nie reklamującym już tylko powietrza -  ani rusz.

 Praca wre.

 W ostatniej edycji budżetu partycypacyjnego, chcąc włączyć się w żywy nurt życia obywatelskiego,   zaproponowałam więc kilka wykładów o ziemiańskich dworach wokół Warszawy plus zabranie chętnych autokarem do tychże dworów.  - Czemu nie do Paryża?  - zapytano na to w konwencji  ironiczno-zjadliwej, podczas publicznej dyskusji nad projektami. Pytającym był jeden z samorządowych urzędników, który bacznie pilnuje nie-wydawania podatniczych pieniędzy na głupoty.

Dawnych ziemiańskich siedzib jest w promieniu 100-150 kilometrów od Warszawy ponad sześćset. Na początku lat 90. było około tysiąca*, ale przez lata „wolnej Polski” pozawalały się niektóre, ze skomplikowanych  powodów około-reprywatyzacyjnych. Prosta logika wskazywałaby zatem, żeby te, które jeszcze stoją, mają dach i nie są tylko kupą gruzów po naszej mitycznej II Rzeczpospolitej – poznać, zrozumieć, zachwycić się. Nie jest to plan łatwy, w kraju, który po 1945 roku wygnał z dnia na dzień na śmietnik historii właścicieli ziemiańskich siedzib i folwarków, które te siedziby utrzymywały. Nie jest to plan łatwy w kraju, w którym obowiązująca zaczyna stawać się idea „my z chłopa wszyscy”.  Jeśli jednak potraktować z należnym dystansem starą, w sumie, chłopomańską ideę, odpowiedź na pytanie czemu nie do Paryża?  jest raczej prosta. Bo to jest polskie, nieznane - czy mało komu już  znane – dziedzictwo. Odziedziczyliśmy – wypadałoby więc wiedzieć co, jakkolwiek niesłuszne ideowo (wciąż!) by się to  wydawało.

Bo niby do starych siedzib w warszawce się aspiruje i zakupuje je, skoro tylko pozwala na to pełny portfel i nie-pamięć o dawnych właścicielach. Jednak ta nie-pamięć wciąż jest tu kluczem. Mieszkać we dworze albo w osiedlu na dworskie upozowanym jest bardzo sofisticated, co w narzeczu tubylczym oznacza ę-ą. Portret byłego właściciela zaś zachować nad kominkiem należy tylko wtedy, jeśli uznamy pewne podobieństwo rysów i opłaciliśmy genealoga, co dołoży nam przynależny do portfela herb. Dawni właściciele, wygnani z domów wciąż nie mają nawet  prawa pierwokupu, bo tu akurat nie dotarła dobra zmiana. Choć nielicznym zdarzyło się  odkupić od państwa dawny rodzinny dom.

 To prawda,  proponując te wykłady i objazdy po dworach, nie opowiedziałam w projekcie - czytanym przez urzędników -  o tym,  jak komuniści w 1945 roku  ziemian, uznanych za burżuazyjnych krwiopijców, wyrzucili z domów, zrobili tam PGR-y , a właścicielom nie pozwalali osiedlać się w odległości 50 kilometrów.. Ale z drugiej strony: jeśli ktoś tego nie wie – a chyba nie wie, skoro uznał te wyprawy za taką samą fanaberię jak wyprawa do Paryża - to powinien wrócić do szkoły, a już  na pewno nie siedzieć w samorządowym urzędzie. Jednak siedzi.

Do samorządowych urzędów – w każdym razie w mieście stołecznym, w którym Rada Warszawy wciąż zbiera się w pałacu, będącym śmiertelnym pocałunkiem Stalina  -  powyborcza zmiana  nie dotarła i nie wiadomo czy dotrze. A cokolwiek by o tej zmianie nie myśleć – dobra ona bardzo, czy dobra tylko trochę i tylko dla niektórych – samorządowym instytucjom przydałaby się bardzo.

Upolitycznienie samorządów ma bowiem liczne dziwaczne konsekwencje, które powodują a to rewitalizację parków betonem (jak się pisze na fejsbuku)  a to ufasadowienie konsultacji społecznych, a to regulaminozę.  Nawet Inicjatywę Lokalną – jeden ze sztandarowych projektów samorządu warszawskiego obwarowano takimi obostrzeniami, że lepiej nie podchodzić.

Urzędnicy  z upodobaniem projektują swoje  wizyjne zmiany, które mieszkańcy tradycyjnie oprotestowują. Park Krasińskich, Pole Mokotowskie, Most Krasińskiego czy Stadion -  narodowo doprowadzający do uszu mieszkańców decybele ponad ludzką miarę. Reprywatyzacja oparta na skupowanych roszczeniach, wyburzanie lokalnych ikon architektury jak Universam czy Emilia, dokładanie do Placu Zamkowego budynku w stylu mocno nie-nawiązujacym. Warszawska codzienność.  Z raportów pokonsultacyjnych wychodzi zwykle, że mieszkańcom potrzeba tylko niewielkiego ulepszenia tego, co jest – władza wie swoje i woli wytrzebiać stare, żeby mogło powstawać wielkie i chwalebne nowe.  No i żeby pomiędzy tym nowym jeździła miejska komunikacja. Ale tylko wtedy, kiedy akurat nie występuje przymus zorganizowania marszu, kontr-marszu, maratonu, półmaratonu, protestu czy nie daj Boże rocznicy Powstania albo i kontr-powstania. Tramwaje potrafią wtedy z innowacyjnością godną wicepremiera na M kończyć trasę w połowie, bo nie mogą – jak autobusy - wykonywać skomplikowanych objazdów, za którymi nie nadąża prosty pasażer.

Mieszkańcy piszą petycje, wysyłają pisma w bardzo europejskim trybie dostępu do informacji publicznej albo jeszcze lepiej administracyjnie chcą stać się stroną w najróżniejszych postępowaniach.  Urzędnicy z lubością powtarzają swoje  nie-da-się, na jednym oddechu ze wskazywaniem na mitycznego kolegę, jako sprawcę niedogodności, których mieszkańcy muszą doświadczać.

Figura kolegi  aktualizuje się w warszawskim samorządzie poprzez zadziwiająco pojemną formułę nie jesteśmy gospodarzem, który a to nie może sprawić, by most nie był zamykany, bo akurat popkultura będzie śpiewać, a to, by  drzewa nie były niepotrzebnie wycięte, a to, by  trzydziesta w kwartale impreza na stadionie nie generowała decybeli od których strach pomyśleć co dzieje się z ptakami z zabytkowego parku obok. Gospodarzem zwyczajowo nie jest – w odpowiedziach do mieszkańców – prezydent miasta. Zwala na liczne miejskie spółki. Ostatnio nie-gospodarzem został w korespondencji z mieszkańcami nawet jeden minister, który teoretycznie włada narodowym stadionem. Zwalił na spółkę Skarbu Państwa.

Pytanie o Paryż wydaje się wiec w tym kontekście zadziwiająco logiczne.

Skoro bowiem nie mamy poczucia ciągłości z tym, co przed wojną, skoro – jak słusznie czy niesłusznie uzasadnia profesor Leder – zmiana stosunków własnościowych dokonała się w Polsce nie naszymi rękoma, jednak za naszym, polskim przyzwoleniem, nie powinno dziwić, że stare domy łatwiej jest zburzyć, a stare drzewa wyciąć. Nawet jeśli wchodzi się w konflikt z jakimś tam konserwatorem zabytków albo z podnoszącymi  wrzask ekologo-podobnymi.

Nie mamy po prostu – to wciąż warszawska czy mazowiecka perspektywa, która nie musi obowiązywać gdzie indziej - wzoru gospodarza.

Dawniej, gospodarzem był w swoim majątku ziemianin. Dbał o dom, o ziemię, o ludzi, których do uprawiania tej ziemi zatrudniał w folwarku. Dzieci lubił chować w zimnym pokoju, żeby się od małego przyzwyczajały do służby innym i nie wymagały za dużo dla siebie.   Bywał wielofunkcyjnym robotem , który zakładał szkołę i  lecznicę, bywał i opieką społeczną i takim lokalnym „zusem”, zapewniającym a to w naturze, a to w żywej gotówce środki na przetrwanie kłopotów czy na „dożycie”. Owszem, i on  toczył swoje boje z władzą. Mieczysław Jałowiecki, niby z książąt Perejasławskich, a jednak po prostu hodujący buraki  ujmuje to tak:

Plantator buraka cukrowego to mąż, który łączy w sobie męstwo i umiejętność pokonywania przeszkód, to skała, o którą rozbijały się „bałwany demagogii agrarnej” pana ministra Poniatowskiego**, to rycerz, który z otwartą przyłbicą prowadził bój z dyrektorem cukrowni, to czarodziej, przed którym w czasie kryzysu otwierały się magiczne drzwi gabinetu dyrektora oddziału Banku Gospodarstwa Krajowego i który wychodził do poczekalni z kieszenią wyładowaną prolongowanymi wekslami.(…) Orlim wzrokiem obejmował zielony horyzont buraczany i od pierwszego rzutu oka wiedział o wszystkich dolegliwościach tej szlachetnej rośliny, wymagającej często podkarmienia niczym rój pszczół w ulu dawką pogłówną saletry, a czasem minimalną dozą boru w postaci boraksu.***

 Ziemian, których łączyła wspólna wiara, wspólnota interesów, wspólnota idei  i  faktyczne wytwarzanie dochodu narodowego - dziś nie ma. Gospodarstwa wielkoobszarowe nadgryzła  najpierw  parcelacja w Międzywojniu, pożarła do końca komuna. A „wolna Polska”, nawet ta w ostatniej odsłonie, nie potrafiła uwzględnić postulatów Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego i nie zalegalizowała ustawowo możliwości pierwokupu własnej dawniej ziemi.  

 Dziś własność bywa usadowiona najczęściej gdzieś tam przy bankierach i tych parunastu rodzinnych klanach,  które tak widowiskowo przedstawiają się w statystykach****.  Reszta jest kredytem, jak mógłby napisać dzisiejszy Szekspir, gdybyśmy go mieli. Ale nie mamy. Tak jak nie mamy   już nikogo, kto o zwykłym buraku pomyślałby jak o szlachetnej roślinie, a o starym dworze jak o polskim Świętym Graalu.  Owszem, miło się ogląda kolejne sezony Downtown Abbey ale to przecież dawno i gdzieś w świecie, nie u nas. Naprawdę, do Paryża się zachciewa. Fuj.

 

 

* Mniej więcej połowę dokladnie opisali profesorowie Jaroszewski i Baraniewski w cyklu Po pałacach i dworach Mazowsza, Wydawnictwa Naukowe i Techniczne 1995 i 1996

**Minister Juliusz Poniatowski -   piłsudczyk związany z PSL „Wyzwolenie”, sześciokrotny minister rolnictwa i reform rolnych w licznych rządach II Rzeczpospolitej.

***Mieczysław Jałowiecki, Requiem dla ziemiaństwa, Czytelnik, Warszawa 2005, s 49

****http://www.forbes.pl/85-najbogatszych-ma-tyle-pieniedzy-co-polowa-swiata,artykuly,169784,1,1.html

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl