Tylko nader odważny, powiedziałbym nawet, „nadodważny”, publicysta ima się problemu korelacji moralności i polityki. Bo – paradoksalnie - w nauce nie ma takiej współzależności, natomiast w życiu publicznym państw i narodów występuje ona zawsze, acz w różnym natężeniu w różnych okresach dziejowych.
Przy czym pojęcie polityki rozumiane jest w szerokim i wąskim znaczeniu. Sensu largo polityką jest każde publiczne zajmowanie się jednostki oraz zespołu jednostek, czyli grupy, partii, sprawami publicznymi. Jeśli więc ktoś mówi publicznie, że jest źle w państwie, w którym żyje wraz z ludźmi, do których kieruje tę opinię, to oczywiste – uprawia politykę. Chrystus poszedł na Krzyż dlatego, że to właśnie czynił - publicznie mówił faryzeuszom, jacy są.
Wąsko zaś pojęta polityka to walka o władzę bądź jej utrzymanie, o znaczenie w określonym społeczeństwie, o możliwość wpływania na jego losy, to wreszcie dążność do osiągania bogactwa (najczęściej kosztem innych).
I tak, i tak polityka, czy tego chcemy, lub nie chcemy, jest konsekwencją kultury. Albowiem czy to jednostka jedynie, czy grupa (partia) publicznie oceniająca publiczne zachowania rządców albo pragnąca władzy lub tylko jej utrwalania - jest zawsze mentalnie ukształtowana konkretnymi determinantami. Inne są na przykład uzależnienia muzułmańskie, odmienne chrześcijańskie, a w chrześcijaństwie nieco inne katolickie, protestanckie, prawosławne etc. Zespół owych uwarunkowań polityki wynika więc z religii – każdej. Substancją każdej kultury jest bowiem religia, nawet jeżeliby była odrzucana przez ogół lub część społeczeństwa, a jej podstawą etyka, w praktyce życia zbiorowego nazywana, jak wiadomo, moralnością.
Z punktu widzenia kultury chrześcijańskiej, ściślej: katolickiej, polityka, jaką uprawiał Karol Maurycy Talleyrand-Périgord, była więcej niż naganna, chociaż politycznie dobra, ponieważ niesłychanie skuteczna, dlatego korzystali z niej i rewolucjoniści francuscy, i wcześniej oraz później Burbonowie; a najwięcej i przede wszystkim Napoleon, który jednak nigdy nie ukrywał głębokiej pogardy do swego ministra. Czy to znaczy, że Napoleon umysłowo nie wyszedł ponad przedszkole?
To pytanie przestaje być absurdalne, jeśli odniesiemy je do artykułu Filipa Memchesa „Donald Tusk w Krainie Czarów” (dziennik „Rzeczpospolita” z 6 września br.). Autor uważa bowiem - mówię to z pewnym wyolbrzymieniem - że każdy, kto miarą moralności mierzy postępowanie polityka, jest na poziomie dziecka przedszkolnego: „Polacy żyją w krainie czarów - pisze autor - i myślą, że w polityce obowiązują te same reguły gry, które znają z przedszkola”. Czyli, że nie wolno okłamywać pani wychowawczyni ani rodziców, ani koleżanek i kolegów, bić słabszych, oszukiwać, nie wolno nikomu zabierać zabawek etc. A „premier Tusk - dowodzi Memches – wyprowadził nas z przedszkola”, albowiem spostrzegł, że Polacy nie oczekują wychowawców, „ale rzutkich administratorów rozpoznających ich potrzeby”.
Rzutkimi administratorami, którzy rozpoznawali, co więcej, animowali – potrzeby poddanych byli niedawnymi czasy Lenin, Stalin, Hitler; u nas natomiast politycy z jednej „słusznej” partii - od Bieruta do Jaruzelskiego. A więc idąc tropem myślenia publicysty (nb. dotychczas opowiadającego się dość jednoznacznie za tradycyjnym systemem etycznym i wywiedzioną z niego polityką) trzeba powiedzieć, że wszyscy krytycy tych polityków byli infantylni. Bo polityka, zda się pojmować Memches, ma własne prawa, i nic im do etyki narzucanej przez religię - kulturę i tradycję.
Gdyby chciało się nadal podążać za tym rozumowaniem, to doszłoby się do skrajności, od których aż skóra cierpnie: zbrodnie rosyjsko-bolszewicko-sowieckie i niemiecko-nazistowskie, w tym Holocaust, nie mogłyby być krytykowane, ponieważ trzeba by je potępiać jedynie z punktu widzenia moralności, czyli Memchesowego „przedszkola”…
Na dodatek autor błądzi w poszukiwaniu dowodów na trafność swych przekonań o niedojrzałości mentalnej Polaków, którzy permanentnie nie akceptują władz niespełniających „standardów, jakie narzuca wywodząca się z romantyzmu polska kultura”. Z romantyzmu?
Dlaczego Polacy w pierwszych wiekach nowożytności - przed romantyzmem - nie ufali własnym królom? Nie wyszli jeszcze z przedszkola? Stanisław Żółkiewski po otworzeniu bram Moskwy, wróciwszy do Warszawy, na wieść, że Zygmunt III zrezygnował z zamiaru osadzenia swego najstarszego syna na tronie kremlowskim, zapytał gniewnie, przy senatorach (cytuję z pamięci): Zali wasza królewska mość ma na względzie dobro Rzeczypospolitej, czyli własne? A tymczasem owe „standardy romantyczne”, jakimi Memches tłumaczy nasze współczesne zdziecinnienie polityczne, miały się ukształtować dopiero za lat dwieście z małym okładem. Co więc skłoniło hetmana do krytyki monarchy? Widocznie mentalnie nie wyszedł jeszcze z wieku przedszkolnego, mimo że miał wtedy lat sześćdziesiąt cztery.
A więc analogicznie - tak samo umysłowo „pozostają w przedszkolu” ci wszyscy, którzy dość już mają rządów Tuska i stawiają mu mniej czy bardziej publicznie pytania, czym się kieruje: dobrem Trzeciej Rzeczypospolitej albo własnym? Pytają na przykład premiera o jego intencję, kiedy obwieścił 14 sierpnia zeszłego roku z trybuny sejmowej, że nie każde oszustwo jest przestępstwem - skąd wywiódł tę myśl - z dążenia do skuteczności politycznej swych rządów, czy też z troski o bezkarność swego syna?
To by znaczyło, że w takim razie wszyscyśmy nie wyszli z przedszkola, zresztą razem z Filipem Memchesem, który kończy swe osobliwe rozważania… krytyką premiera, pisze bowiem ostatecznie: „… istotą sprawowania władzy przez rząd Tuska jest oprócz odzierania Polaków ze złudzeń także niewywiązywanie się z obietnic wyborczych, z których do rangi legendy urosła obietnica cudu gospodarczego, złożona w trakcie kampanii przed wyborami parlamentarnymi w roku 2007. Nie można ludziom wmawiać tego, że ciastko leży na talerzu, kiedy go tam nie ma. I z takich rzeczy powinien być premier rozliczony”.
No i ostatecznie autor się zapętlił. Bo przecież krytykuje premiera, więc jednak podporządkowuje politykę konkretnej aksjologii. Do pierwszej zaliczał wcześniej, jeśli go dobrze zrozumiałem, wszelkie gry, chwyty, szachrajstwa, bezeceństwa, oszustwa, które z definicji nie podlegają ocenom moralnym. A mimo to puentując swe wywody zarzuca Tuskowi niespełnienie obietnic politycznych. Więc albo albo. Albo uwalnia politykę ze wszelkich uzależnień moralnych, gdyż one w odniesieniu do niej są infantylne i inne z definicji być nie mogą, albo oczekuje jednakże od władzy uczciwości, a to byłoby przecież wedle jego rozumowania nie do zaakceptowania romantycznie niedojrzałe – przedszkolne...
Takie oto jest zapętlenie w niekonsekwencjach, kiedy próbuje się rozerwać korelację polityki sensu stricto i moralności w szerokim tego słowa znaczeniu.
Jacek Wegner