Cezary Łazarewicz pozwał Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich. O powodach pisał kilka dni temu na portalu sdp.pl Piotr Legutko:
„Rozpoczął się proces Cezary Łazarewicz przeciw Stowarzyszeniu Dziennikarzy Polskich, wytoczony za nominowanie do Hieny Roku tekstu „Ojciec braci” poświęconego Rajmundowi Kaczyńskiemu. Publicysta „Newsweeka” (dziś już we „Wprost”) ostatecznie nie dostał naszej antynagrody. Ale już sama nominacja skłoniła go, by drogą sądową domagać się przeprosin.
Dlaczego akurat Łazarewicz został w ten sposób „wyróżniony”? W uzasadnieniu swej decyzji sprzed roku zarząd SDP napisał, że „autor kolportuje plotki, domniemania i hipotezy na temat spraw intymnych oraz stawia piętnujące tezy dotyczące relacji rodzinnych”, a także iż „tekst tak głęboko ingerujący w prywatne życie został napisany pod tezę polityczną, mającą w efekcie uderzyć w lidera opozycji oraz dobrą pamięć o nieżyjącym Prezydencie RP.”
Czy kolportowanie plotek to jeden z elementów warsztatu Łazarewicza? W artykule opublikowanym w „Polityce” w świątecznym wydaniu tygodnia w grudniu 2010 roku („Interesy mecenasa P.”) mojej skromnej osobie poświęcił kilka zdań, na dodatek nieprawdziwych:
„Jednocześnie Marek P. postanowił zemścić się na reporterach, którzy ujawnili aferę. Poprzez zaufanych adwokatów zdobył z Centralnego Rejestru Skazanych informację, że autor telewizyjnego reportażu był wcześniej karany. Polecił więc redaktorowi naczelnemu „Super Nowej” Krzysztofowi Oremusowi znaleźć dojście do ogólnopolskiej gazety. Redaktor Oremus mówi, że skontaktował Marka P. z red. Tomaszem Szymborskim z „Rzeczpospolitej”, który wkrótce opublikował tekst „Reporter z przeszłością” poświęcony kryminalnemu epizodowi z życia Jacka Bazana z TVN. A głównym informatorem Szymborskiego był Zdzisław Łanik, zatrudniony w firmie Marka P. Tomasz Szymborski twierdzi dziś, że przed publikacją tekstu nie kontaktował się z Markiem P., poznał go dopiero dwa lata później. Zdaniem dyrektora Miszczaka z TVN, który znał przeszłość swojego reportera, tekst ten zniszczył red. Bazana jako reportera śledczego.”
Miszczak faktycznie przeszłość Jacka B. znał, ale nie całą. Wiedział o jednym „kryminalnym epizodzie”, a nie – trzech wyrokach.
Oto fragment mego tekstu z „Rzeczpospolitej" (polecam przeczytanie całego):
„W pierwszy konflikt z prawem wszedł jeszcze w wojsku. Szeregowiec B. został skazany przez Sąd Marynarki Wojennej w Gdyni na 6 miesięcy więzienia z zawieszeniem na 2 lata „za samowolne oddalenie się z jednostki" we wrześniu 1989 roku. B. blisko 3 tygodnie był poszukiwany, zatrzymano go w Warszawie. -To nie była dezercja - zapewnia B.
W jeszcze poważniejsze konflikty z prawem B. wszedł już w cywilu. Z rejestru karnego, do którego dotarliśmy wynika, że w maju 1992 roku Sąd Rejonowy w Warszawie skazał go na rok więzienia w zawieszeniu na dwa lata za podrobienie umowy i sprzedaż przywłaszczonych samochodów - mercedesa i hondy.
Później B. dokonał rozboju. W marcu 1993 roku do policji w Bytomiu zgłosili się biznesmeni Andrzej Kozar i Tomasz Moor, którzy zeznali, że B. kilkakrotnie przyjeżdżał z kilkoma osobami do biura ich firmy, handlującej sprzętem elektronicznym, by na polecenie Marka Profusa, biznesmena z Warszawy, odzyskać pieniądze. - Grozili, że jeżeli nie oddam Profusowi 2 mld starych złotych to nas pobiją, połamią ręce, nogi i przestrzelą kolana - mówił Kozar. Wystraszony biznesmen dał B. 210 mln złotych w gotówce i sprzęcie RTV. Z kolei Moor, którego B.straszył nożem, oddał 20 mln starych złotych.
Trzy lata z sześciu
Prokuratura Rejonowa w Bytomiu rozpoczęła śledztwo w sprawie wymuszeń rozbójniczych B. i jego kompanów. Ponieważ B. nie stawił się na wezwanie, rozesłała za nim list gończy. Po miesiącu policja zatrzymała poszukiwanego. B. nie przyznał się do rozbojów, tłumaczył, że prowadził tylko zwykłą windykację dla Marka Profusa. Ten ostatni wyjaśnił jednak prokuraturze, że nie godził się na metody B. i szybko cofnął mu pełnomocnictwa do działania w jego imieniu. B. zresztą nie oddał mu ani pieniędzy, ani sprzętu, które wziął od Kozara.
Prokuratura postawiła Jackowi B. (był sądzony ze swoim wspólnikiem, którego rozpoznali biznesmeni, Robertem Radomskim) trzy zarzuty: rozboju, gróźb karalnych i przywłaszczenia 210 mln starych złotych. Po dwóch latach procesu B. został skazany na 6 lat więzienia i 3 tysiące zł grzywny.
Stosunkowo szybko, bo w kwietniu 1996 roku Jacek B. opuszcza zakład karny w Bytomiu. Zostaje warunkowo zwolniony po odsiedzeniu nieco ponad 3 lat (z zaliczeniem aresztu). - Byliśmy tym zaskoczeni - mówi były pracownik aresztu w Bytomiu. - Rzadko się zdarza uzyskanie przedterminowego zwolnienia zaraz po odbyciu połowy wyroku, na dodatek, jeżeli osadzony wcześniej był na bakier z prawem. Pewnie sąd penitencjarny wziął pod uwagę, że B. prowadził w więzieniu radiowęzeł i miał dobrą opinię.”
Z Jackiem B. proces wygrałem. Nazwiska nie podaję, nie tyle z litości, ale dlatego że nie mam czasu na niepotrzebne chodzenie po sądach.
Wyjaśniałem Łazarewiczowi, że opieranie się na wersjach Krzysztofa Oremusa (pod koniec lat 80. był funkcjonariuszem antykościelnego Wydziału IV bezpieki w Bielsku Białej, po 1989 roku został dziennikarzem) i Jacka B. nie są sposobem na wiarygodność tekstu, ale dobrym – na uzasadnienie przyjętej tezy o „zleceniu na Jacka B.”.
Marek P. to jeden z oskarżonych w procesie tzw. afery Komisji Majątkowej (proces toczy się w Krakowie). Kiedy artykuł Łazarewicz się ukazał, P. siedział w areszcie, ale pozwał dziennikarza. Żądał przeprosin i zadośćuczynienia. Niedawno zapadł nieprawomocny wyrok. Łazarewicz ma opublikować przeprosiny w „Polityce” (wydaniu papierowym i internetowym) oraz zapłacić P. 10 tysięcy złotych.
Najciekawsze było tłumaczenie autora tekstu w „Polityce”. Łazarewicz tłumaczył, że nie jest autorem śródtytułów, nie decydował o tym, jakie fragmenty reportażu będą pogrubione. Także jego dwaj świadkowie (Jacek B. i skonfliktowany z P. jego były wspólnik Dariusz M.) nie okazali się dla sądu zbyt wiarygodni, co sąd ujął mniej więcej tak: „Łazarewicz nie przedstawił dowodów na informacje, które napisał na temat Marka P., a dziennikarskie śledztwo doprowadziło do podania ogólnikowych informacji, i są w przeważającej mierze wysnutymi przez dziennikarza domysłami lub uogólnieniami”.
Czy można postawić tezę, że Cezary Łazarewicz bezpodstawnie zaufał swoim informatorom? Jak na razie wyrok Sądu Okręgowego w Warszawie to potwierdza.
Zwróciłem się do dziennikarza „Wprost” z prośbą o komentarz.
- Wyrokiem jestem niezwykle zaskoczony. Nie znam go, nie dostałem uzasadnienia i dlatego nie mogę odnieść się do niego. Z tego, co mi przekazał mój pełnomocnik mecenas Pluta sąd skupił się na leadzie tekstu, z którego wynikało, że Marek P. został aresztowany za handel kościelnymi długami. Ta nieprecyzyjna myśl była rozwinięta w tekście i szczegółowo zostało wyjaśnione, za co Marek P. został aresztowany. Dodam, że to nie ja byłem autorem leadu, a redakcja. Z niczego jednak nie wycofuję. Gdy tylko otrzymam uzasadnienie wyroku złożę apelację – stwierdza Łazarewicz.
Sprawdziłem wczoraj w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie. Z uzyskanej informacji wynika, że apelacja Łazarewicza od wyroku nosi datę 24 maja. Czyli już została złożona.