Dziś satyra w wolnym kraju, bez cenzury, prawie sczezła. Staliśmy się bowiem, po przejściach ostatnich siedemdziesięciu lat, narodem osobników ponurych. I widocznie oni postanowili odebrać Michałowi Rachoniowi i Krystianowi Krawielowi możliwości wypowiadania się w TVP.
Obrona redaktorów Michała Rachonia i Krystiana Krawiela upubliczniona na naszym portalu 17 stycznia przez koleżankę red. dr Jolantę Hajdasz, dyrektor Centrum Monitoringu Wolności Prasy, jest bardziej urzędowa niźli publicystyczna. Tymczasem trzeba by tu wytoczyć najcięższe działa właśnie publicystyczne. Przede wszystkim należy dowiedzieć się, kto imiennie w - jak enigmatycznie pisze koleżanka dyrektor - „kierownictwie Telewizji Polskiej” podpisał decyzję o odebraniu redaktorom Michałowi Rachoniowi i Krystianowi Krawielowi możliwości pracy w mediach publicznych, ponieważ w TVP Info w audycji „Minęła 20” zadziwili oni nawet niewyrobionego widza i słuchacza satyrą wymierzoną w dwoje prominentnych polityków, a dowiedziawszy się, należałoby upublicznić nazwisko tej osoby, by ją zawstydzić. Nie ma ona, po pierwsze, poczucia humoru, po drugie, również - niestety - kultury literackiej. Jest w naszej narodowej spuściźnie wspaniały, do pozazdroszczenia przez inne narody, dorobek pisarstwa satyrycznego. Można powiedzieć, i nie byłaby to chyba przesada, że wszystkim poczynaniom naszej elity do 1939 r. towarzyszyła satyra.
Pojawiała się w naszym pisarstwie u zarania nowożytności, np. w XV w. „Satyra na leniwych chłopów”. W następnych stuleciach uprawiali ją m. in. Jan Kochanowski, a na najwyższy poziom sztuki i publicystyki zarazem wzniósł ją biskup Ignacy Krasicki, Książe Poetów czasu Sejmu Czteroletniego; głosił, że satyra „prawdy się nie boi” i nie ma względu na osobę. Tymczasem okazuje się, że A.D. 2019 kierownictwo Telewizji Polskiej chroni przed prawdą satyryczną polityków z PO.
Ileż było w okresie między wojnami wzajemnego publicznego ośmieszania się, bo śmiech to zdrowie moralne – od Witkacego, Nowaczyńskiego, Lechonia, Tuwima, Słonimskiego, Hemara. Tylko ten odbiorca medialny odrzuca dziś satyrę, który lęka się, żeby nie wyszły na jaw jego niecności. Dlatego w PRL satyra była anemiczna, natomiast znajdowała ujście w kabaretach, aczkolwiek i tam nie przemawiała pełnym głosem skrywając się pod parawanem purnonsensu, ale takim, że odbiorcy dostrzegali drwinę i kpinę z reżymu polskoludowego.
Co za bolesny paradoks - dziś satyra w wolnym kraju, bez cenzury, prawie sczezła. Staliśmy się bowiem po przejściach ostatnich siedemdziesięciu lat narodem osobników ponurych. I widocznie oni postanowili odebrać M. Rachoniowi i K. Krawielowi możliwości wypowiadania się w TVP.
Satyra ma dużo wspólnych cech z publicystyką niezależną od nikogo i niczego, a właściwie z jej funkcją społeczną, albowiem krytykuje, poucza, postuluje; jedyna różnica to ta, że satyra operuje drwiącym śmiechem, hiperbolą. Zniechęca więc do siebie osobników pozbawionych dystansu.
Owo znaczenie dydaktyczne w życiu publicznym obu rodzajów wypowiedzi jest bodaj najdonioślejszą wartością kulturalną i moralną. Bez satyry i publicystki niezależnej żylibyśmy w grzęzawisku małych, pospolitych interesików, bez uśmiechu na twarzach. Toteż ubolewać trzeba, że nasi koledzy zostali wykluczeni z programu TVP przez takich właśnie ludzi.
A jak na to zjawisko zareagowały dwie instytucje: Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji oraz Rada Mediów Narodowych? Obie są zbędne, ponieważ na co dzień nie widać ich działań. Druga zaś wręcz szkodliwa, bo jeszcze bardziej nic nie czyni, obciąża budżet i to zapewne niemałymi sumami na wypłaty dla swych pracowników. I na dodatek źle się nazywa: owo „narodowe” trąci endecją i nie jest zgodne z faktycznym stanem rzeczy, wszak nasze media są państwowe, a w Rzeczypospolitej egzystuje kilka mniejszości narodowych, których nazwa „media narodowe” dyskryminuje.
Czytałem jakiś czas temu w dzienniku „Rzeczpospolita”, nie pamiętam numeru ni nazwiska autora, list do Krzysztofa Czabańskiego, przewodniczącego Rady Mediów Narodowych; autor skarży się na złą jakość programów telewizji publicznej. Czabański odpowiedział, że przecież nie jest ich wydawcą. To nie dziwmy się, że nasi koledzy za odrobinę satyry wobec dwojga działaczy publicznych (Hannę Gronkiewicz-Waltz i Jerzego Owsiaka) zostali pozbawieni pracy.
Jacek Wegner