Swoją polemiką z moim tekstem o dekoncentracji Jerzy Kłosiński, zapewne niecelowo, potwierdził najważniejsze z moich argumentów.
Pan Kłosiński uważa, że niesłusznie domagam się wyliczenia przypadków, w których media, niebędące polską własnością, miałyby działać przeciwko polskiemu interesowi. Uważa, że to oczywiste, iż tak się dzieje i stwierdza:
„To zdanie jednak świadczy, że do Łukasza Warzechy nie docierają wystraczająco dowody, których szczególnie ostatnio mamy duży wysyp, poczynając od materiałów dziennika „Fakt” poprzez portalu Onet czy telewizji TVN. Już ich powiązanie samo tworzy to „systemowe zestawienie”. Oczywiście o tym wszystkim doskonale zdaje sobie sprawę wytrwany dziennikarza jakim jest Łukasz Warzecha, który chyba wie, że żadne systemowe zestawienie nie jest tu potrzebne. Fakty same mówią za siebie”.
Zdecydowanie nie zgadzam się z takim postawieniem sprawy.
Po pierwsze, państwo nie może podejmować brzemiennych w skutki działań, dotyczących jednocześnie sfery mediów, wolności słowa i własności prywatnej, nie przedstawiając wyczerpujących analiz, uzasadniających takie posunięcia. Tu nic nie jest oczywiste ani widoczne gołym okiem, niezależnie od tego, że tak twierdzi jedna strona politycznego sporu. Nie można zmieniać ładu medialnego w państwie dlatego, że komuś się coś wydaje albo ktoś bezkrytycznie przyjmuje rządową narrację.
Ponadto zarzut działania w obcym interesie jest niezmiernie poważny. Ociera się o zarzut zdrady, więc powinien być wszechstronnie i wyczerpująco udowodniony. Nic takiego nie miało miejsca, a zwolennicy dekoncentracji poprzestają niezmiennie na ogólnikach.
Po drugie – nie wiem, o jakich materiałach wymienionych mediów pisze w przywołanym cytacie pan Kłosiński. Muszę założyć, że chodzi mu o materiały krytyczne wobec władzy. I tu mamy najpoważniejszy problem z uzasadnieniem ewentualnej dekoncentracji. Wygląda bowiem na to, że znaczna część jej zwolenników utożsamia działanie przeciwko interesowi państwa z krytykowaniem rządzących. Tymczasem to dwie całkowicie odmienne rzeczy, a takie podejście może oznaczać nic ponad chęć stłumienia krytyki medialnej, czyli faktycznie ograniczenie wolności słowa. To zresztą znamienne, że kwestia wolności słowa w ogóle się w tekście Jerzego Kłosińskiego nie pojawia.
Mój polemista twierdzi, że po raz kolejny przedstawiam podobną argumentację. To prawda, sam to przyznaję, ale robię to właśnie dlatego, że jak dotąd ze strony zwolenników dekoncentracji nie zobaczyłem ani jednego przekonującego, rzetelnego usystematyzowania tych kwestii. Nikt nie pokazał, czym krytyka władzy różni się od działania wbrew interesowi Polski, zatem trzeba założyć, że – zdaniem zwolenników dekoncentracji – takiej różnicy po prostu nie ma. A na takie postawienie sprawy nie można się zgodzić. Również dlatego, że – jak wskazywałem – to sposób myślenia, który kiedyś rządzącym z innego obozu politycznego będzie łatwo wykorzystać przeciwko mediom konserwatywnym.
Dalej powiada pan Kłosiński:
„Naturalnie mamy gigantyczny problem jak to zrobić, aby te potężne media krajowe, które należą do kapitału zagranicznego, głównie niemieckiego, nie wchodziły w rolę gracza na polskiej scenie politycznej. To, że przestały one być tylko czwartą władzą patrzącą rządzącym na ręce jest tak oczywiste, że ignorowanie tej prawdy szkodzi obecnie rozwojowi państwa polskiego czy nawet jego niezależności. I jeśli tego podstawowego pewnika sobie wyraźnie nie uświadomimy, to wszelka dyskusja o dekoncentracji mediów będzie zasłoną dymną sprowadzającą się do technicznych argumentów”.
Znów autor polemiki zakłada, że coś jest oczywiste, podczas gdy oczywiste wcale nie jest. Oczywistość może być oczywista dla zwolenników obozu władzy, ale niekoniecznie dla pozostałych. Dla mnie oczywista nie jest, zadaję sobie bowiem pytanie, w którym miejscu Jerzy Kłosiński i zwolennicy podobnych poglądów stawiają granicę pomiędzy sprawowaniem kontrolnej funkcji mediów wobec władzy, a „wchodzeniem w rolę gracza na polskiej scenie politycznej”. Czy jeśli dane medium ostro krytykuje, dajmy na to, reformę sądownictwa, to staje się graczem na scenie politycznej? Jeśli odpowiedź brzmi twierdząco, to jak powinno się zachowywać, żeby tym graczem nie być? Nie krytykować? Krytykować łagodniej? A jeśli takie medium ma być „graczem na scenie politycznej” – co, jak rozumiem, zdaniem Jerzego Kłosińskiego jest naganne – to jak określić rolę, którą odgrywają media czysto polskie, władzy sprzyjające i stanowczo ową reformę wspierające? One nie stają się także graczami? Więc jak to jest – jednych „graczy” chcemy pacyfikować, a na podobne działanie innych przymykamy oko?
Podstawowym zarzutem, jaki można postawić zwolennikom rewolucyjnej zmiany na rynku medialnym, jest zatem, że prawdziwym uzasadnieniem jest chęć pozbycia się mediów nadmiernie krytycznych wobec aktualnej władzy. Przy czym trzeba pamiętać, że wśród takich mediów są przecież również te rdzennie polskie. Jaką Jerzy Kłosiński widzi różnicę pomiędzy linią „Polityki” a TVN albo Onetu? Ja gotów jestem stwierdzić – choć to czysto subiektywna ocena – że z tej trójki „Polityka” jest najbardziej uprzedzona i najmniej wielopoglądowa. A jak teza o prymacie polskiej własności ma się do często podnoszonego przez niektórych casusu, gdy pod naciskiem rządu PO udziały w Presspublice trafiły z rąk brytyjskiego wydawcy, kiedy to gazeta miała konserwatywną linię, do rąk wydawcy polskiego? Co z kolei każe zakwestionować nawet związek między zagraniczną własnością medium a wsparciem lub nie dla władzy.
W kwestii własności mediów niczego nie można robić ze względu na czyjeś widzimisię, a żadnego pytania nie można zbywać stwierdzeniem, że coś jest oczywiste, jasne, dla wszystkich widoczne – bo nie jest. Podejmując decyzję o zmianie w tej skali trzeba dysponować czymś więcej niż ogólnikami, każącymi podejrzewać, że prawdziwa motywacja jest zwykły interes partyjny.
Łukasz Warzecha