Na początek zastrzeżenie, które może wyglądać na rytualne, ale takie nie jest. W tym akurat wypadku jest bardzo szczere: ogromnie szanuję Bronisława Wildsteina – i za jego życiorys jeszcze w PRL-u, i za jego pracę dziennikarską w III RP. Z tego szacunku i, co tu dużo mówić, także osobistej sympatii wynika rosnące rozczarowanie poglądami mojego starszego kolegi na rolę i kształt mediów publicznych, które opisał w wywiadzie, jaki dla portalu SDP przeprowadził z nim Marcin Makowski.
Najistotniejsza wypowiedź Wildsteina ze wspomnianego wywiadu brzmi:
Dla mnie w tej chwili telewizja publiczna jest gwarantem pluralizmu, dlatego, że po drugiej stronie mamy do czynienia z w miarę zwartym blokiem układu medialnego III RP wymierzonym w obecną władzę. Oni nie liczą się z żadnymi zasadami, a mówię o TVN24, „Gazecie Wyborczej”, „Newsweeku”, „TOK FM” ale również o innych, mniej widocznych na tym froncie mediach, których dziennikarze nauczyli się pewnej jedynie słusznej perspektywy i zostali wpisani w pewien układ środowiskowy i światopoglądowy i przy każdej okazji dają temu wyraz. Zasadnicza zmiana na plus, która nastąpiła dzięki TVP, to umożliwienie widzowi dotarcia do innej perspektywy. Śmiem twierdzić, że dużo bliższej rzeczywistości, niż to, co prezentują tamte redakcje. Mimo to na Woronicza również pojawiają się wspomniane skrzywienia propagandowe, ale wywołane są one sytuacją ostrej polaryzacji w mediach i polityce. […] Tak już jest we wszelkich wojnach ideowych i propagandowych, że przeciwnik narzuca metody walki i język. Nie jestem z tego powodu szczęśliwy, ale tak już bywa. […] To dotyczy nie tylko Polski, ale również globalnej konfrontacji, z którą mamy do czynienia, gdzie media odgrywają rolę uczestnika walki politycznej, dużo bardziej niż obserwatora, którym powinny być. Ponieważ nie są obserwatorem, to z drugiej strony te mniejszościowe media, które nie akceptują status quo, muszą podjąć ich krytykę, co w efekcie przeistacza się w medialną wojnę i tak się zawsze dzieje. […] Do niedawna prawie wszystkie ośrodki opiniotwórcze znajdowały się po jednej stronie, w jednych rękach – narzucając bardzo określoną narrację. W tej chwili mamy bez porównania lepiej, bo wprawdzie narzekamy na ostrość tej walki, ale dzięki niej możemy widzieć różne strony sporu. Nawet, jeżeli w zdeformowanym obrazie, ale przynajmniej je widzimy. Bardzo długo nie było takiej możliwości. Głosy krytyczne prawie nie przenikały przez zwarty układ dominujących mediów.
Mam nadzieję, że nie wypaczam myśli Bronisława, podsumowując ją w następujących punktach. Po pierwsze – obecny kształt mediów publicznych jest konsekwencją ataków z drugiej strony. Po drugie – skoro z jednej strony istnieją media skrajnie nieobiektywne, to i z „naszej” strony takie postawy siłą rzeczy muszą się pojawić. Po trzecie – trzeba się pogodzić z propagandowymi przegięciami mediów publicznych pod rządami obecnej władzy, jeśli uwzględni się, że toczą one walkę z dotychczasowym układem. Po czwarte – nie ma sensu kopać się z koniem.
W swoich publicystycznych tekstach używałem wielokrotnie pojęcia uciekającego horyzontu i tu użyję go znów, bo doskonale opisuje ono postawę Wildsteina. Do horyzontu, jak wiadomo, nie sposób dotrzeć. W polityce pojawiają się jednak ludzie – i mam wrażenie, że tacy politycy rządzą dziś Polską – którzy powiadają: „Dziś nie ma warunków, żeby działać normalnie, bo opozycja / wrogie media / Bruksela / sytuacja międzynarodowa / cokolwiek innego nam nie pozwala, więc musimy się chwilowo pogodzić z rozwiązaniami specjalnymi. Ale gdy tylko sytuacja się uspokoi, wrócimy do normalności”. Czyli na przykład do mediów publicznych bez czarnych list, prowadzących napastliwych wobec opozycji, a leżących plackiem przed rządzącymi, półprawd lub ordynarnych manipulacji. Problem w tym, że ów stan normalności to właśnie horyzont, do którego nigdy się nie dociera. Władza – jakakolwiek – która swoje działania uzasadnia w opisany wyżej sposób, nigdy nie uzna, że jest już normalnie, bo dla każdej władzy stan deklarowanej nienormalności, pozwalający na podejmowanie nadzwyczajnych działań, jest bardzo wygodny.
Wybór w kwestii mediów publicznych jest więc identyczny jak w przypadku ogólnego ładu instytucjonalnego w Polsce: albo teraz pokazujemy, jak mają wyglądać normalne publiczne media lub przynajmniej głośno domagamy się, aby takie były, albo musimy się pogodzić z tym, że nigdy takie nie będą, a spirala plemienności będzie się tylko nakręcać. Mam przykre wrażenie, że Bronisław Wildstein z walki o normalność już zrezygnował. Ja – nie i nie zamierzam.
Żeby było jasne – nie jestem naiwnym idealistą. Wiadomo, że póki publiczne media w Polsce będą finansowane z publicznych pieniędzy, a sposób mianowania ich władz będzie taki jaki jest, będą zawsze bardziej sprzyjać władzy niż opozycji. Jednak pomiędzy ogólnym podążaniem za danym systemem wartości i strategią polityczną, którą Polacy wskazali w wyborach, a nachalną partyjną propagandą jest olbrzymia przestrzeń. Wyobrażam sobie doskonale publiczną telewizję z miejscem na autorski program Grzegorza Sroczyńskiego czy Zuzanny Dąbrowskiej bez rezygnacji z konserwatywnej linii całości. Wyobrażam sobie jeszcze łatwiej „Wiadomości” nieprzebijające w wymachiwaniu propagandowym cepem programów epoki Szczepańskiego jako szefa Radiokomitetu – a tak niestety dziś zwykle to wygląda – a jednak wierne ogólnie konserwatywnej linii. Tym bardziej że wcale nie jestem zdania, iż przewaga medialna drugiej strony ideowego sporu jest wciąż tak przygniatająca, że po „naszej” stronie wszystkie chwyty są dozwolone (nigdy tak zresztą nie uważałem, nawet w czasach, gdy ta przewaga była istotnie ogromna). Inaczej może sądzić tylko ten, kto uznaje, że każda, nawet najlepiej uzasadniona krytyka obecnej władzy jest wyrazem skrajnej wrogości wobec niej. Czyli ktoś, kto za nieprzejednanego i agresywnego medialnego wroga rządzących uznaje dziennikarzy takich jak Piotr Skwieciński, Rafał Ziemkiewicz, Eliza Olczyk, Piotr Zaremba, Grzegorz Osiecki czy Michał Szułdrzyński. A tak może myśleć jedynie osoba widząca rzeczywistość w czysto manichejskich kategoriach. O to Bronisława Wildsteina nie podejrzewam.
Nie zgadzam się też z Wildsteinem w jeszcze jednej, ale bardzo ważnej kwestii: stosunku do pieniędzy podatników. Publiczne media, przypominam, są utrzymywane z publicznych pieniędzy. To również pieniądze wyborców PO, Nowoczesnej, SLD, Kukiz ’15, PSL, Razem czy innych ugrupowań, nie tylko wyborców PiS. Dlatego nie mogę pogodzić się z sytuacją, gdy za ich podatki rządząca partia robi z publicznego medium narzędzie własnej propagandy. Nie mogę się z tym pogodzić również dlatego, że nie chcę, aby w przyszłości inna partia, z której programem kompletnie nie będę się zgadzał, robiła sobie z TVP narzędzie własnej propagandy również za moje podatki. Miałem – jak się okazuje złudną – nadzieję, że po 2015 roku nowa władza pokaże, że można zrobić przyzwoite media publiczne, tak aby jak najmniejsza była grupa Polaków mających poczucie, że nie są to ich media. Tę nadzieję, paradoksalnie, dawała mi pamięć o czasach, gdy w gabinecie prezesa TVP zasiadał właśnie Bronisław Wildstein. Dziś, czytając jego tłumaczenia, że tak jak jest, już musi być, że to w istocie pluralizm (teza Jacka Kurskiego), tyle że rozbity na poszczególne stacje – czuję tym większy zawód.
Wildstein tłumaczy, że media publiczne nie mogą wyglądać inaczej, bo trwa walka z drugą stroną sporu ideowego, walka bezpardonowa i ostra. Pomijam tu rozważania, czy wymachiwanie cepem jest faktycznie najskuteczniejszą strategią medialną dla obozu rządzącego. Ale chciałbym Bronisława Wildsteina spytać: czy naprawdę uważasz, że w tej walce „nasza” strona broni wartości, pod którymi chcielibyśmy się, mam nadzieję, obaj podpisać?
Łukasz Warzecha