Kąśliwa ironia, jedno z największych osiągnięć ludzkości, ginie na naszych oczach. Dzisiaj do dobrego tonu należy unieść się na celny dowcip, zgniewać na sarkastyczność sytuacyjną. Obruszyć z oburzeniem na naiwną złośliwość. Zarzucono dziś nauki finezji greckiego sarkasmos.
Stawiam śmiałą tezę i spróbuję ją obronić. To my sami, dziennikarze, przyczyniamy się do zalewu mediów społecznościowych niesprawdzonymi informacjami. Liczy się bardziej pośpiech i chęć spotwarzenia słownego przeciwnika niż rzetelna i potwierdzona informacja. Nobliwi i poczciwi jeszcze wczoraj przedstawiciele naszej profesji stają się nagle marnymi gryzipiórkami. Tak wielkie zapanowało zacietrzewienie wśród nas. Oto zły znak, bo bije wprost w nasz zawód.
Dialogi kabaretów, popularnych reality-show i innych programów quasi publicystycznych są tak koturnowo pisane, bez inteligentnego sznytu i wdzięku, że dusery „Kabaretu Dudek” czy z repertuaru Starszych Panów długo pozostaną wzorem niedościgłym.
Czy może być coś nudniejszego od szczegółowego opisu programu telewizyjnego, którego się nie widziało? Dobra znajoma do znudzenia katowała mnie niedawno rozmową o nowym reality-show, przez delikatność tytuł pominę milczeniem. Jedna z bohaterek programu zrobiła na niej piorunujące wrażenie. Opisała ją jako „krzykliwą ofiarę chirurgii plastycznej z upodobaniem do kiczowatych bluzeczek”. Nie mogłam się powstrzymać, by nie palnąć: - Czujesz się pewnie, jakbyś spoglądała w lustro? – zapytałam z troską. Entuzjastka telewizyjnych programów rozrywkowych wzdrygnęła się i czym prędzej oddaliła żwawym krokiem. Niebawem pożaliła się kolegom, że się z niej „wyzłośliwiałam”. Poczułam lodowaty powiew. Czy to możliwe, że persyflaż wespół-w-zespół z ironią to gatunek wymarły!
Sięgnęłam do klasycznych podręczników opisujących satyrę, oznaczającą także szydzenie i parodię. Stało tam, że te zjawiska są fundamentem naszej cywilizacji. Umiejętność wygłaszania nieprzyjemnej uwagi w złośliwy, ironiczny kąśliwy sposób jest w najgorszym razie alternatywą dla fake newsów, walki wręcz czy rozboju. Gdy myślę o starożytnych Grekach i carte blanche, jaką sobie dawali na mówienie bliźnim różnych nieprzyjemnych rzeczy, zaczynam im zazdrościć. Na przykład, gdy taki Grek spacerował w centrum Teb i spotkał znajomego, który wyglądał na szczególnie zaniedbanego, mógł się do niego zwrócić słowami: „Wybierasz się na jakąś imprezę?” Na co ten drugi mógł z dobrotliwym uśmiechem odparować: „Ach, ta twoja obsesja na punkcie wyglądu zewnętrznego”. Z przykrością stwierdzam, że tego typu uwaga w naszych przewrażliwionych na ludzkie słabości czasach spotkałaby się z oskarżeniem co najmniej o kpinę i jadowitość.
Na szczęście sama byłam wychowywana w sosie sarkazmu. Moi nauczyciele wykazywali się subtelnymi, acz raniącymi celnie słownymi szermierkami. Nikt się nie obrażał. Zwykle kąśliwe uwagi pedagogów były reakcją na jakieś nasze, mniejsze lub większe niedociągnięcia, uczniowskie harce, głupawe żarty. Gdy przeczytałam swego czasu monotonny jak młot pneumatyczny fragment „Ulissesa” – skąd miałam wiedzieć, że James Joyce oczekiwał od czytelników samodzielnego znalezienia rytmu, frazy, myślników, przecinków wedle własnej intuicji. Nauczycielka angielskiego była tak powalona moim „niesłychanym wyczuleniem” na tę prozę, że musiała raz po raz „wyskakiwać na dymka”, aby odzyskać dobry nastrój, ukoić nerwy.
Magia zjadliwości znajduje cudowne odbicie w nietuzinkowej książce Rogera i Charlie Mortimerów „Kochany Lupinie … Listy do niesfornego syna” („Dear Lupin … Letters to a Wayward Son”). Enfant terrible angielskiej socjety Charlie Mortimer przechował korespondencję całego życia z ojcem Rogerem, pisarzem słynącym z sardonicznego uśmiechu. Warto do tej lektury wracać, gdyż to prawdziwa gratka dla osób z poczuciem humoru.
Stosunki rodzinne Mortimerów do szablonowych nie należały. Dawka ironii rodzica narastała wraz z postępującą gmatwaniną w życiu latorośli. Nieco po dwudziestce syn doigrał się i został wyrzucony ze słynnej szkoły w Eton, a następnie samodzielnie porzucił służbę w elitarnej jednostce straży królewskiej Coldstream Guards. Tułał się tu i tam, by na koniec osiąść w rodzinnym majątku. Ojciec cierpliwie wysłuchał barwnych opowieści obieżyświata i podsumował obraną drogę życiową syna następującymi słowy: „Mam nadzieję, że nie rozczarowałeś się jeszcze pracą na roli, powołaniem, do którego twoja kosztowana edukacja z pewnością znakomicie cię przygotowała”. Kompletował też synowskie obycie i wygląd zewnętrzny: „Ręcznik treningowy zwisający ci z szyi nie stanowi zbyt atrakcyjnego stroju wieczorowego. Twoje ręce wyglądały, jakbyś właśnie skończył smarować łożyska autobusu linii 19 …”.
W Wielkiej Brytanii jako wiek pełnej dojrzałości dżentelmena przyjmuje się ukończenie 30 roku życia. Kiedy Charli świętował tę uroczystość, ojciec nie omieszkał zauważyć: „To niezbyt piękny wiek: włosy rzedną, oddech się skraca, rośnie za to nieznośna pompatyczność i poczucie, że życie nie dało ci tego, co ci się należało. Ale cóż, głowa do góry! Czterdziestka będzie lepsza, bo wówczas będzie ci już wszystko jedno”. Znawcy tematu dodają, że kiedy zostało się wychowanym w otoczeniu nie stroniącym od sarkazmu, w wyraźnej kontrze do jałowej szczerości, nie ma wyboru; pozostają poszukiwania pokrewnych dusz.
Dożyliśmy czasów, kiedy armaty z ładunkami zjadliwości i śmiechu, dostarczane na adres poczty internetowej, tracą swoją siłę rażenia. Wiek cyfryzacji zepchnął satyrę do annałów. Kąśliwa ironia zasadza się raczej na werbalnym przekazie face to face. Twitter, e-maile, esemesy nie są dlań wymarzonym środowiskiem. Nie mam nic przeciwko emotikonom i innym graficznym znakom, ale nie zastąpią grymasu twarzy, szczerego uśmiechu radości czy wzniesienia oczu ku niebu, wzruszenia.
Stawiam orzechy przeciwko kasztanom, że gdyby nie zanikła w narodzie tradycja złośliwej ironii Internet nie byłby rezerwuarem sączącej się zewsząd „mowy nienawiści” i wszelkiej maści fake newsów!
Marzanna Stychlerz-Kłucińska