Zrozumieć Polskę

− To jest przesłanie do naszych braci i sióstr w Polsce, którym odbierana jest wolność – mówił podczas lipcowego koncertu w Amsterdamie Bono, śpiewając „New Year’s Day”, piosenkę z 1982 roku, inspirowaną wprowadzeniem stanu wojennego nad Wisłą. Mniej więcej w tym samym czasie Beau Willimon, autor scenariusza głośnego serialu „House of Cards”, zachęcał na Twitterze do przesyłania mu zdjęć i filmów z trwających w Polsce protestów. „Łańcuch światła” utworzony przez tysiące ludzi kontestujących rządy Prawa i Sprawiedliwości zauroczył świat niemal w takim samym stopniu jak 35 lat temu zdjęcia walczącej z komunistycznym reżimem „Solidarności”. Ten sam kraj, często ci sami bohaterowie, podobny przekaz o nieomal rewolucyjnej fali obywatelskiego buntu przeciw dyktaturze. Ale to tylko pozory, bo analogia jest całkowicie fałszywa. I nie trzeba wcale aż tak wiele, by się o tym przekonać. Wystarczy trochę podstawowych informacji o kraju, kulturze, zamieszkujących go ludziach i charakterze sporu, jaki ich dziś dzieli.

 

Kto ma rację?

Oglądając obrazki z Polski wysyłane w świat za pośrednictwem mediów społecznościowych w środku lipcowej kanikuły, można było odnieść wrażenie, że jesteśmy świadkami rewolucji, która lada moment zmiecie groteskowy rząd PiS. Protesty przeciwko zmianie ustroju sądów rzeczywiście zgromadziły w całym kraju tysiące ludzi. Niepokój co do planów reformy sądownictwa podziela z pewnością jeszcze więcej rodaków, którzy wtedy zostali w domach lub byli na wakacjach. Ale nie można kwestionować faktu, że miliony Polaków ma zarówno w sprawie oceny działania sądów, jak i stanu naszej demokracji zupełnie inne zdanie niż protestujący. To miliony, które głosowały w ostatnich wyborach na Prawo i Sprawiedliwość, partię, której notowania wciąż są wyższe niż całej opozycji razem wziętej.

„Tu jest Polska!” − skandował latem pod Sejmem i Sądem Najwyższym tłum uzbrojony w świece i białe róże. Ale to tylko pewna część prawdy, bo ta sama (choć zarazem zupełnie odmienna) Polska była wcześniej na innych wielotysięcznych zgromadzeniach: zwolenników obecnego rządu. Nie jest to zatem, jak w czasach narodzin „Solidarności”, konflikt dyktatura versus społeczeństwo. Nie ma też mowy o narzucaniu przez jakiś „hipernacjonalistyczny” reżim swoich porządków zrewoltowanym (lub zobojętniałym) obywatelom. Polska ma po prostu mocno podzieloną opinię publiczną, ma – używając analogii przemawiającej do wyobraźni osób nieznających tutejszej sceny politycznej − swoich demokratów i republikanów, swoich torysów i laburzystów. A różnica między Wielką Brytanią i Polską polega na tym, że obecnie nad Wisłą jedna ze stron sporu nie jest w stanie uznać prawa tej drugiej do równoprawnego istnienia. Rządów PiS nie traktuje więc jak kolejnego obrotu demokratycznego koła fortuny, ale pewną anomalię, której należy położyć kres poza cyklem wyborczym, używając środków nadzwyczajnych.

Pijąc espresso w warszawskim kawiarnianym ogródku, warto przerzucić kilka tygodników, ale koniecznie prezentujących poglądy różnych opcji politycznych, bo rynek prasowy jest tu mocno spluralizowany. Od jednych autorów czytelnik dowie się, że Polska wróciła do czasów komunizmu, zagrożone są w niej swobody obywatelskie, zaciera się trójpodział władzy. W tych artykułach powraca motyw „duszenia się”, braku wolności. Ale inni publicyści – przeciwnie, oddychają z ulgą i przekonują, że państwo odzyskało sterowność, wreszcie wspiera słabszych, a przy okazji spada bezrobocie, gospodarka ma się świetnie, rosną inwestycje. Widzą to agencje ratingowe, ale do światowej opinii zdecydowanie mocniej przebija się wołanie „naszych braci i sióstr” (cytując Bono) o ratunek. Kto ma rację? Czyj głos jest bardziej reprezentatywny?

 

W Polsce jak w Rosji?

Z publikowanych regularnie wyników badań opinii wynika, że w Polsce jest dziś więcej optymistów niż pesymistów w ocenie perspektyw na przyszłość − po raz pierwszy po 1989 roku. Posługując się obiektywnymi narzędziami socjologicznymi, trudno zatem uznać dzisiejszą Polskę za kraj pogrążony w jakimkolwiek kryzysie. A takie wrażenie można odnieść, czytając nie tylko relacje korespondentów zachodnich mediów z Warszawy, ale także najnowsze rankingi międzynarodowych organizacji pozarządowych: Freedom House czy Reporterzy bez Granic. Jeśli chodzi o standardy wolnościowe, Polska jest w nich sytuowana na tej samej półce, co Turcja czy Rosja.

Tu niezbędne jest uściślenie. Żaden z tych raportów nie przypomina ekonomicznego ratingu, nie jest wynikiem jakiegoś audytu czy nawet reprezentatywnego badania opinii. Każdy z nich powstał według identycznego schematu : na podstawie ankiet wypełnianych przez osoby stale współpracujące w danym kraju z tymi organizacjami. Odzwierciedla zatem poglądy i oceny konkretnych środowisk, a raczej jednego środowiska. To tak, jakby na Stany Zjednoczone patrzeć wyłącznie oczyma demokratów, a na Wielką Brytanię – labourzystów, w momencie ostrej konfrontacji politycznej.

Przykład: Freedom House alarmuje w swoim raporcie, że instytucje rządowe zrezygnowały z prenumeraty tytułów przychylnych opozycji, a państwowe firmy przesunęły budżety reklamowe do mediów otwarcie kibicujących obecnej władzy. W raporcie FH brakuje jednak informacji, że przed 2016 rokiem kibicująca rządom Donalda Tuska i Ewy Kopacz prasa zgarniała całą pulę, a opozycyjne (wówczas) prawicowe media reklamy instytucji oraz spółek skarbu państwa oglądały tylko z daleka. To chyba istotna okoliczność, że ten mechanizm, rzeczywiście niewiele mający wspólnego z regułami rynku, działa w polskich mediach od ponad 20 lat! Tymczasem próżno szukać w rankingach Freedom House czy Reporterów bez Granic z lat 2007-2015 choćby śladu niepokoju, że krytyczne wobec władzy media otaczane są reklamowym kordonem sanitarnym.

Międzynarodowe organizacje zajmujące się prawami człowieka teoretycznie powinny mieć dobry, bo zewnętrzny, czyli obiektywny, punkt widzenia na sytuację w Polsce. Niestety tak nie jest. Widać to także w sygnowanym wiosną 2017 przez Amnesty International, International Federation for Human Rights, Reporters without Borders, Human Rights Watch i Open Society European Policy Institute apelu o zastosowanie przeciw Polsce sankcji. Apel wziął się z bezkrytycznego przyjęcia diagnozy sytuacji w wersji prezentowanej przez obecną opozycję. Dla prestiżu tak poważnych organizacji jest to nieroztropne, bo łatwo sprawdzić, że żadna z nich nie alarmowała komisarzy europejskich, gdy za rządów tejże opozycji w Polsce trzymano ludzi w więzieniach po 3 lata bez wyroku, a przez kilka tygodni nie publikowano wyników wyborów samorządowych, co dotąd nie zdarzyło się w żadnym kraju UE. Za naturalny uznawano też stan, w którym wszystkie media elektroniczne – zarówno komercyjne, jak i publiczne – reprezentowały opcję rządzącą i zwalczały prawicową opozycję, a koncentracja własności na rynku prasy urągała standardom sumiennie przestrzeganym w UE.

 

Obserwator czy kreator?

Wbrew płynącym w świat sygnałom daleko dzisiejszej Polsce do autorytaryzmu czy nawet dominacji jednej opcji politycznej. Co prawda PiS ma większość w obu izbach parlamentu, ale we wszystkich kluczowych miastach w Polsce rządzą politycy sympatyzujący z opozycją lub wprost reprezentujący jej barwy. Z 16 sejmików regionalnych (decydujących o wydatkowaniu środków z budżetu UE) tylko w jednym większość ma PiS.

Podobna sytuacja jest na rynku mediów. To prawda, że media publiczne wspierają dziś politykę rządu (co w Polsce po 1989 roku jest pewną tradycją), za to opozycyjni komentatorzy korzystają z potęgi komercyjnych stacji telewizyjnych, rozgłośni radiowych, największych portali informacyjnych czy wielkonakładowych tytułów prasowych. I nie wahają się tej potęgi używać. Widać to było choćby podczas lipcowych protestów. W budowanie alternatywy wobec rządów PiS otwarcie i czynnie zaangażowała się spora część mediów, artyści, duże agencje reklamowe i świetnie wyszkoleni specjaliści od organizowania kampanii w sieci. Wydawca „Gazety Wyborczej” wręcz wziął na siebie rolę ich organizatora, sfinansował druk plakatów, tworzył symbole graficzne, koordynował strategię działania. Czy podejmując tego typu decyzje, przedstawiciele czwartej władzy nadal mają tytuł do używania tytułu obiektywnych obserwatorów polskiej rzeczywistości – to temat na osobną analizę. Na pewno jednak w tej sytuacji traci moc argument, że wolność słowa jest w Polsce zagrożona, a opozycyjne media są prześladowane. Wręcz przeciwnie. Mają one ogromne możliwości oddziaływania na poglądy odbiorców i coraz śmielej wchodzą w rolę uczestnika gry politycznej. Nie jako jej obserwator, ale kreator.

Każdy ma prawo do swoich politycznych sympatii, nie każdy jednak powinien je otwarcie manifestować, zwłaszcza jeśli jest zagranicznym wydawcą i do owych opinii dołącza rekomendacje dla dziennikarzy, zalecając im jednoznaczne zaangażowanie się po stronie opozycji. W Polsce mamy bowiem po 13 latach od wstąpienia do UE wciąż sytuację dalece odbiegającą od uregulowań obowiązujących we Francji, Niemczech czy Skandynawii: kapitał zagraniczny ma w mediach pozycję dominującą, a na rynku dzienników regionalnych wręcz monopolistyczną. Czy zatem nie powinno się zapalać ostrzegawcze światełko, gdy w świat idą deklaracje, iż gwarantem wolności słowa w Polsce są już tylko niemieccy wydawcy? Czy cała ta akcja nie pachnie raczej organizowaniem opinii publicznej w obronie interesów ekonomicznych, medialnego status quo? Rząd PiS zapowiada ustawę o dekoncentracji mediów. Co z tego, że w swej treści jest ona mocno spóźnioną implementacją rozwiązań uważanych w krajach członkowskich za obowiązujący standard. Można ją przecież oprotestować jako kolejny dowód na autorytarne zapędy nacjonalistycznego rządu w Warszawie. I świat to kupi.

 

Wolny rząd czy wolna prasa?

Tak właśnie pozycjonowana jest Polska. Nie jako kraj podzielonych opinii i różnych racji, ale populistyczna dyktatura, z którą walczy wolne społeczeństwo wspierane przez liberalny Zachód. Tomasza Lisa (redaktora naczelnego tygodnika „Newsweek” wydawanego przez koncern Ringier Axel Springer) nominowano do Europejskiej Nagrody Prasowej za… propagandowy wstępniak „Źle się dzieje w państwie polskim”. W uzasadnieniu nominacji czytamy, że Tomasz Lis „stał się jedną z najbardziej znanych twarzy imponującego oporu społecznego przeciw systematycznemu naruszaniu reguł demokratycznych przez polski rząd”. To nie jest teza czy opinia, ale stwierdzenie faktu, który łatwo zweryfikować. I warto to zrobić.

Można mieć różne zdanie na temat planowanych przez rząd PiS zmian w wymiarze sprawiedliwości (które spędzają dziś sen z powiek Komisji Europejskiej), ale akurat polska przestrzeń wolności ma się bardzo dobrze. Zarówno w mediach tradycyjnych, jak i społecznościowych. Tak zwana opinia publiczna wyrażana jest na wszelkie sposoby, ma różne barwy i co najmniej porównywalną siłę głosu tych, co rządowi sprzyjają lub go zwalczają. Oczywiście, można i trzeba narzekać, że niewiele dobra płynie z polifoniczności, gdy brakuje dialogu. Tyle że zamykanie się w bańkach informacyjnych, ignorowanie ludzi, którzy mają odmienne od nas zdanie to problem globalny, a nie polski.

„Gdy jest wolna prasa i każdy człowiek może ją czytać, prawa są bezpieczne” – mawiał Thomas Jefferson. „Gdyby ode mnie zależało zdecydowanie, czy lepiej jest mieć rząd bez prasy informacyjnej, czy prasę bez rządu, nie wahałbym się opowiedzieć za drugą ewentualnością” – pisał w liście do Edwarda Carringtona. Można sparafrazować ten słynny cytat: być może wielu Polaków jest zdania, że nie mają dziś wolnego rządu, ale na szczęście i bez wątpienia mamy w Polsce wolną prasę.

Piotr Legutko

 

Materiał powstał w ramach projektu "Dziennikarze mówią o Polsce - dialog dziennikarzy polskich z dziennikarzami zagranicznymi". Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w ramach konkursu Dyplomacja Publiczna 2017 – komponent „Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2017”

Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych RP.

 

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl