Z wywiadu z Pawłem Reszką, opublikowanego przez portal SDP wynika, iż dziennikarz – wolny strzelec na polskim rynku mediów jeśli tylko zechce, poradzi sobie świetnie. Tematy leżą bowiem na ulicy, a dobry tekst redakcje biorą z pocałowaniem ręki. I nic się pod tym względem od lat nie zmienia.
Przeczytałam opinie redaktora „Tygodnika Powszechnego” z niekłamanym zdumieniem. Tak się składa, że od 10 miesięcy jestem freelancerem (przedtem pracowałam trzy lata na etacie w „Rzeczpospolitej”), a wcześniej także niemal siedem lat współpracowałam z lokalnym dziennikiem jako jednoosobowa firma dziennikarska. Ale to było 10 lat temu, kiedy kondycja polskich mediów była zupełnie inna. Od tej pory zmienił się świat.
Z moich doświadczeń, ale także doświadczeń moich kolegów po fachu, którzy również zostali wolnymi strzelcami, bo redakcje przeprowadzały zwolnienia grupowe, wynika zupełnie co innego. Po pierwsze, wiele redakcji nie chce już żadnych tekstów od autorów zewnętrznych. Nawet dobrych i wyjątkowo oryginalnych. I trudno mieć o to do nich pretensje, skoro na rynku wielki kryzys, trzeba ciąć honoraria, a i tych skromnych nie starcza nawet dla własnych dziennikarzy. W niektórych mediach obowiązuje wręcz zakaz zamawiania artykułów spoza firmy.
Po drugie, jeśli już redakcja tekst wolnego strzelca zaakceptuje, autor nie ma praktycznie żadnego wpływu na to, kiedy on się ukaże. I czasem czeka na druk tygodniami. To, oczywiście, odbija się na terminie wypłaty honorarium. Dla wolnego strzelca to problem niebagatelny. Etatu przecież nie ma, by liczyć na stałą wypłatę co miesiąc.
Po trzecie, o tzw. wierszówkę także coraz częściej i coraz dłużej trzeba się upominać. Redakcje mają kłopoty finansowe, topnieją nakłady i wpływy z reklam, więc nie ma co się dziwić, że autorzy z zewnątrz dostają honoraria na szarym końcu. A termin wypłaty zależy nierzadko dodatkowo od tego, czy zna się redaktora odpowiedzialnego za wyceny… Bo wtedy wiadomo przynajmniej, gdzie można się o wierszówkę upomnieć.
Do tego dochodzą drobne, ale istotne koszty zawodowej wolności – nie ma co marzyć o służbowym telefonie, zwrocie kosztów podróży, redakcyjnym laptopie i tym podobnych drobiazgach. Stała umowa redakcji z osobą z zewnątrz też jest dziś coraz rzadsza. Gazeta zamówi raczej tekst u celebryty, nawet jeśli ten słabo formułuje myśli, bo liczy się jego nazwisko, które czytelnicy kupią.
">Wolni strzelcy rezygnują dziś też – z powodu wysokości składek na ZUS – z prowadzenia firmy. Nie płacą zatem na swą przyszłą emeryturę (inna sprawa – czy ma to sens) i jeśli chcą korzystać z bezpłatnej służby zdrowia, również muszą się sami ubezpieczyć. Jeszcze kilka lat temu było inaczej. Redaktorzy naczelni godzili się na „zwrot” kosztów składek ubezpieczeniowych osobom, które rezygnowały z etatów. I dodawali takie kwoty do wycen. Dziś zwykle można o tym tylko pomarzyć. Oferowane stawki są bardzo skromne. Proza życia? No właśnie. Rzeczywistość skrzeczy.
Wreszcie osoba bez znanego nazwiska, której – nie daj Boże – redakcja zupełnie nie kojarzy, ryzykuje, iż jeśli zgłosi ciekawy „newsowy” temat, nie tylko nie otrzyma propozycji druku takiego tekstu, ale na ten właśnie temat szybciutko napisze artykuł etatowy dziennikarz owej redakcji. Co z tego, że – być może – tekst będzie gorszy. Za to własny.
Pewnie, nie ma co narzekać, tylko – choćby z racji „nadprodukcji” dziennikarzy – trzeba się brać do roboty. Ale to z powodu uroków życia freelancera wielu moich kolegów, naprawdę dobrych reporterów, zmieniło w ostatnim czasie lub właśnie zmienia zawód. O powrocie do „branży” nie chcą już słyszeć. A porównanie dzisiejszych realiów z erą głębokiej komuny, w której „górniczy” reportaż stworzył Kapuściński, to szkic nakreślony zbyt grubą kreską. Jasne, dobry pomysł i świetne pióro zawsze się liczą. Ale dziś bez znajomych w zaprzyjaźnionych redakcjach nawet Kapuścińskiemu byłoby ciężko przyzwoicie zarobić.
Ewa Łosińska