Ale mnie zbeształ. W najgorszy możliwy sposób, na chłodno i metodycznie.  Chciałem mu odpyskować, bo wiadomo, jestem przecież pyskaty i co mi on tu będzie... Ale w momencie kiedy otwierałem już gębę, zdałem sobie sprawę, że facet ma absolutną rację, i że mówiąc cokolwiek oprócz „zrozumiałem”, zrobię z siebie jeszcze większego durnia. Powiedziałem więc „zrozumiałem”, a on przeszył mnie wzrokiem, czy aby zrozumiałem na pewno.

   Działo się to lata temu w łódzkiej gazecie. Po studiach zaczynałem pracę i spaprałem pewien artykuł. Mój starszy kolega wziął mnie na bok i w dość ostrych słowach wykazał mi moją przeraźliwą miałkość. Że na przykład podaję dane nie odnosząc ich do niczego, do niczego ich nie porównując. Że podając nazwisko rozmówcy mam napisać ludziom, kto to jest, jaką ma funkcję i dlaczego akurat jego przytaczam. Że konstrukcja tego artykułu, to delikatnie mówiąc groch z kapustą...  Było tych uwag dużo więcej i parę minut się znęcał. Wspominając tę scenę czuję mieszaninę wstydu i wdzięczności.

   Czemu o tym piszę? Bo mam wrażenie, że takie światy, światy redakcji, w których się porządnie i brutalnie terminowało umierają, a nowe nie chcą się narodzić. Jeszcze kilkanaście lat temu redakcje gazet papierowych były potęgami. Prawdziwymi potęgami. W tym finansowymi, co bardzo ważne, bo to dawało niezależność. Dziś na niezależność mogą pozwolić sobie tylko bardzo wyselekcjonowane redakcje, a i one z kimś tam często trzymają. Kiedy patrzę na sprzedaż gazet jeszcze kilkanaście lat temu i dziś, jest mi po prostu smutno, bo na naszych oczach umierają światy i nie rodzą się nowe. W 2005 roku największa gazeta na rynku „Fakt” sprzedawała codziennie 518 tys. egzemplarzy. Dziś sprzedaje 228 tys. „Gazeta Wyborcza” sprzedawała w 2005 roku 439 tys. gazet, dziś 87 tys. egzemplarzy (sprzedaż ogółem). I tak dalej, i tak dalej. Nikt nie powstrzymał spadków. Jedyne z czego mogą się cieszyć szefowie wydań papierowych, to z tego, że wolniej niż konkurencja umierają. Słaba to pociecha.

   Tymczasem gazety papierowe miały wiele przewag nad tym, co dzieje się w Internecie. Dawały czytelnikowi pewien zamknięty, skończony obraz świata codziennie. Rozpoznawalnych autorów, z rozpoznawalnymi piórami, z którymi toczyło się polemiki. Oczywiście w rękach zespołów redakcyjnych było wykreowanie tego świata w możliwie najpełniejszy, najatrakcyjniejszy, najlepszy dla linii gazety sposób. Pamiętam, jak rano sprawdzało się konkurencję, czy nie ma jakiegoś tematu, który my przeoczyliśmy. To był duch prawdziwej konkurencji. Takiej, która potrafiła zaboleć. Dziś? W ciągu kilku minut można wkleić na swój portal ekskluzywną informację z innego tytułu, trochę ją przerobić, dać inny tytuł, na końcu wspomnieć źródło albo i nie. Kiedyś po przepuszczonym artykule cały dzień chodziło się z poczuciem klęski i chęcią odwetu.

   Obserwuję więc śmierć światów i nie obserwuję narodzin nowych. Chciałbym się mylić, chciałbym, żeby te czasy jakoś wróciły, żeby stary dziennikarski wyjadacz beształ nazbyt pewnego siebie młodzieniaszka ucząc go fachu i staranności. Chciałbym codziennie dostawać skończoną wizję świata zredagowaną przez zespół, który jakoś lubię, jakoś szanuję, jakoś się z nim spieram. Trochę mi tego brakuje. 

Sławomir Jastrzębowski

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl