Oddział warszawskiego SDP chce od redaktora naczelnego TVN24 wyjaśnień dotyczących podstawy prawnej, w oparciu o którą redakcja mogła zataić popełnienie przestępstwa. Chodzi o materiał o wielbicielach Hitlera, który dość długo czekał na emisję.
Część środowiska dziennikarskiego rozpętała już nagonkę na przedstawicieli Stowarzyszenia, który oświadczenie podpisali. Dlaczego? Moim zdaniem, jednym z powodów jest fakt, iż pierwsze skojarzenie, jakie się w związku z owym dziwnym opóźnieniem nasuwa, to złowieszcza afera Rywina. Wtedy to „Gazeta Wyborcza” czekała z ujawnieniem propozycji ustawy za łapówkę aż sześć miesięcy. A usłużni koledzy po fachu (jak Janina Paradowska), którzy wiedzieli, co się stało, także na prośbę naczelnego tej gazety nie pisali o sprawie. Jedynie z uprzejmości zapewne.
Przygotowanie materiału dla telewizji trwa dłużej niż tekstu do druku w gazecie. Ale przez kilka miesięcy można czasem nakręcić nawet film fabularny, nie tylko interwencyjny reportaż. Dlaczego zatem SDP nie wolno zainteresować się, czym spowodowania jest zwłoka w emisji materiału o faszystach? Nie wolno, bo to nie „nasi koledzy” i nie „nasze stowarzyszenie”? Ręce precz od TVN?
Czy się to komuś podoba, czy nie, warto przypomnieć, że redaktor Michnik doskonale zdawał sobie sprawę, jakie mogą być konsekwencje ujawnienia afery Rywina – korupcyjna propozycja uderzyć mogła i w ówczesny rząd, i rykoszetem w „Wyborczą”. Dokładnie tak właśnie się stało. Ekipa Leszka Millera przegrała wybory, a zainteresowani cała sprawą dzięki pracy słynnej komisji dowiedzieli się nie tylko, kim jest Lew Rywin, ale też np. o tym, że Adam Michnik regularnie spotyka się z rzecznikiem stanu wojennego Jerzym Urbanem. I o zażyłości naczelnego gazety z rządzącym SLD.
Może zatem zamiast amoku, z jakim koledzy po fachu atakują SDP, warto usłyszeć wyjaśnienia stacji? Mnie też od razu zainteresowało, dlaczego – choć Hitler urodził się w kwietniu – o skandalicznych obchodach jego urodzin słyszę dopiero w styczniu. I – choć niekoniecznie dopatruję się przestępstwa w TVN – doskonale pamiętam głośne niegdyś materiały śledcze dziennikarzy, które po latach kończyły się wyrokiem kompletnie deprecjonującym ich autorów. Tak było w przypadku głośnego tekstu „Rzeczpospolitej” z 2001 roku (pióra m.in. Bertolda Kittela) o rzekomej korupcji Romualda Szeremietiewa. Dopiero dziewięć lat później sąd oczyścił byłego wiceszefa MON z najpoważniejszych zarzutów (część się przedawniła). Przypominam to nie dlatego, by bronić chorych na umyśle wielbicieli Hitlera, lecz po to, by podkreślić, że publikacje mediów to nie Pismo Święte, a dziennikarze i ich informatorzy bywają omylni. Dlatego wolno pytać, panie i panowie. Także stację TVN. Tym bardziej, jeśli niektórym kolegom z branży bardzo się to nie podoba.
Ewa Łosińska