Zamiast uwikłania w ludzkie dramaty, targania emocjami i ujawnienia nieznanego oblicza miłości, Izabella Wlazłowska zaserwowała czytelnikom dwadzieścia tekstów naszpikowanych stereotypami. Szkoda, bo jej wcześniejsze dziennikarskie dokonania budzą szacunek.

Nieczęsto się zdarza, że na rynku pojawia się książka lubelskiego dziennikarza. Dlatego kiedy tylko doszły mnie wieści, że ukazał się zbiór reportaży Izabelli Wlazłowskiej, niezwłocznie udałem się do księgarni. Wszystko po to, by zaspokoić dziennikarski głód związany z brakiem książek reporterskich z Lubelszczyzną w tle.

Izabella Wlazłowska to znana w regionie, wieloletnia dziennikarka interwencyjno-śledcza. Kiedy zaczynałem pracę reportera, co chwilę natrafiałem na jej teksty lub spotykałem bohaterów, których i ona opisywała. Mimochodem zacząłem odczuwać pewien zawodowy respekt, a jej „Wokanda lubelska”  - wydany w 2004 roku zbiór reportaży sądowych – był dla mnie swoistym wykładem dziennikarstwa sądowego.

Tym razem do ręki wziąłem „Labirynt”. To zbiór reportaży o miłości, samotności i śmierci. Lektura w sam raz przed walentynkami.

Zaczęło się nieźle, bo już czytając wstęp poczułem zazdrość. „Ile reportaży napisała pani w swoim życiu? Nie wiem, ale ogromną ilość”. Ten fragment wiele mówi o tym jaką rewolucję przeszło dziennikarstwo. Mam wielu znajomych dziennikarzy. W różnym wieku. Niektórzy mają na swoim koncie kilkadziesiąt reportaży. Ale to raczej dziennikarska elita, bo dziś w mediach nie ma miejsca na reportaż. A już na pewno nie ma tego miejsca dużo. Dlatego z zaostrzonym apetytem zabrałem się do lektury dwudziestu tekstów, które ukazywały się w latach 80., 90. i na początku XXI wieku. Większość została opublikowana w lokalnej, lubelskiej prasie.

Miłość u Wlazłowskiej ma różne oblicza. Jak przystało na dziennikarkę interwencyjno-śledczą, dużo jest tam łez, przemocy, krzywdy ludzkiej. I widać w tym jakiś wydawniczy pomysł. Tym ciekawiej, że ta miłość w dużej mierze z sądowych akt została wyciągnięta.

Opisywane historie być może niegdyś czytało się z wypiekami na twarzy. Dziś jednak już nie elektryzują. Może nie przetrwały próby czasu, może brak im uniwersalności, a może świat się zbrutalizował i wyjałowił dziennikarstwo, które wciąż musi zaskakiwać, szokować, emocjonować.

Ale nawet przyjmując to, że rzeczywistość przed 30 laty była inna, a dziennikarstwo miało inne standardy, to jednak wartość tekstu wyznaczają emocje jakie wyzwala u czytelnika. I wiele jest takich tekstów, które nawet po latach nie tracą swojej wartości. Szkoda, że nie u Izabelli Wlazłowskiej.

Czego w „Labiryncie” brakuje najbardziej? Napięcia, które wzbudzałoby ciekawość, precyzji opisu, przedstawienia większej ilości szczegółów, przytoczenia różnych opinii. Same teksty bardzo często rażą zbytnią dosłownością, a przedstawione w nich ludzkie dramaty intepretowane są wprost przez autorkę. Szczególny niedosyt miałem po przeczytaniu jednego z pierwszych reportaży w tym zbiorze - „Weselisko”, który czytało mi się najlepiej, ale też miałem poczucie, że jeszcze czegoś bym się o jego bohaterach chciał więcej dowiedzieć.

I tak było z każdym kolejnym tekstem.

Mimo to, książka znajdzie zapewne wielu czytelników i czytelniczek. Bohaterów z tamtych lat, ale też osób, dla których trudna miłość jest ich własnym doświadczeniem. Ja natomiast przy okazji lektury „Labiryntu” zatęskniłem za „Wokandą lubelską”.

Tomasz Nieśpiał

Izabella Wlazłowska, „Labirynt”, Wydawnictwo Norbertinium, Lublin 2017

 

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl