Miesiącami rzetelny i odważny dziennikarz dokumentuje i realizuje reportaż telewizyjny przedstawiający sprawę sędziego - łapówkarza, który choć już skazany nadal sądzi ludzi w powiatowym mieście. Przez dwa lata dziennikarz-społecznik walczy o zasądzone ale nie wypłacone pieniądze dla sportowca, którego uczyniono kaleką w jego własnym klubie. Gazeta prywatna, zupełnie bez dotacji, daje obraz indolencji rządzących, niszczących polskie górnictwo – alarmuje iż sprzedaje się złoża naszego czarnego złota.
Staramy się – Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich - nagradzać tych najlepszych. Ale czy decydenci to widzą? Czy posłowie i inni wybrańcy narodu odróżniają w mediach ziarno od plew?
Na bilbordach, w nachalnych reklamach telewizyjnych brylują dwaj panowie „CH” lub „H”. Z obrzydzenia nawet nie będę sprawdzał, czy ma być samo h, czy z literką c. To jedni z wielu podtykanych przed oczy, którzy w życiu nic nie zrobili poza eksponowaniem własnej facjaty.
Nachalna i nieustanna reklama dominuje w proszkach do prania, sedesowych środkach czystości i medykamentach. Tak jak wszyscy muszą używać papieru toaletowego – tak i wszyscy musimy obejrzeć, odsłuchać pańszczyznę reklamową serwowaną przez media. Te najgłówniejsze mają wprawdzie wyznaczony limit czasu na reklamę, ale już to, co wciskają telewidzom nie jest regulowanie tematycznie. Monopol ma ten, kto najwięcej płaci. Telewizja zachwaszcza sobie program, ale w ogóle tym się nie przejmuje. Byle zebrać ile się tylko da.
Jeśli producent nocnika przebije konkurencję – może pokazywać swój wyrób nawet w porze obiadu czy kolacji non stop, pusty lub napełniony. Medialni przywódcy mówią, że nie mają dość pieniędzy. Ile by ich nie mieli to i tak wydają jak chcą – m.in. na przerosty zatrudnienia, na kierowców, którzy służbowymi samochodami wożą młodzieńców. Nie mają pieniędzy również dlatego, że ludzie nie chcą płacić za abonament. Sprawa tej daniny to od dawna kompromitacja władzy medialnej. Upływają lata, zmieniają się premierzy, a ta – zdawałoby się – prosta do efektywnego ustalenia sprawa ślimaczy się. Końca nie widać.
Przedwyborcze gadulstwo i późniejsza indolencja skrzyżowana z lenistwem i nieznajomością prawa – to już reguła. Mamy za to ruchy pozorne urzędników dysponento-producentów: z domu do pracy, z pracy do domu, mamy permanentne nasiadówy hemoroidotwórcze. Wzywanie do Warszawy ubezwłasnowolnionych dyrektorów regionalnych. Mamy bełkoty wywiadów – wypowiedzi, puste konferencje siedzące lub stojące.
Internet, jaki by w części chamski nie był – zabiera oglądaczy i inspiruje do aktywności. Architekt Czesław Bielecki namówił decydentów. Wzniesiono na Woronicza „gargamela”, w którym odbywa się pozorowanie pracy i wysiłku umysłowego. W pokoikach przy stolikach siedzą wystraszeni ludzie i oczekują zwolnień redukcyjnych. Kolejne namaszczone ekipy prezesów siwieją i tyją odliczając pensje. Byle jeszcze jedna i jeszcze jedna przyszła. Był wśród nich taki jeden mały chłopina, który rozpirzył redakcje (a to w końcu podstawa dziennikarskiej pracy), dał kolesiom nieźle zarobić, na odchodnym fundując im gigantyczne odprawy idące w setki tysięcy złotych. Nawet jeśli na Woronicza nic nie robili… zaledwie przez kilka miesięcy. Była awanturka, ale niewielka. Pokrzyczano i zapomniano o sprawie. Następni prezesi nie byli zresztą lepsi. Pojeździli sobie za darmo tu i tam. Jeśli synekury się pokończyły żyją sobie ze sporej kupki uzbieranej na służbie.
Uczciwi dziennikarze dłubią swoje – często za grosze lub nawet całkiem społecznie. Żurnaliści chcą pracować, bo jest wiele ważnych tematów. Dostarczają artykuły i reportaże nawet tym wydawcom, którzy rzeczywiście nie maja z czego płacić. Tak jak „robole” wykorzystywani za „wspaniałomyślnie” wyznaczone 13 złotych na godzinę – dziennikarze za tworzenie ważnego tekstu, dźwięku i obrazu są rażąco niedopłacani.
A przecież nie może istnieć program, gazeta bez autorów. Natomiast można by czytać-oglądać dzieła i dziełka bez tabunów obijających gruchy zarządców. Nepotyczne dzieci są wszędzie.
Zabierzmy przy bramce wyjściowej legitymacje kadrze. Wpuśćmy następnego dnia tylko twórców. Szybko wybiorą spośród siebie kierowników redakcji i programów. I w takim towarzystwie dadzą sobie radę. Mogą - poprzez wybory – sami rotacyjnie się wymieniać. Pogonią politruków.
Pierwszą barierą dla twórcy jest jego własny szef. Autor chce, by to co zrobił było krwiste, ważkie i znaczące. Chce by się szybko ukazało. Wykonał pracę, starał się a nawet pocił. Szef sprawdza jednak, czy to co mu dostarczono zgodne jest z wyznaczoną linią. Bo od tego zależy, czy on sam utrzyma się na stanowisku. Ta zasada powszechnie obowiązuje. Im wyżej tym jest gorzej.
Twórcy i nadzorcy. Oni wcale nie chcą tego samego. Nawet w związkach zawodowych i stowarzyszeniach różnią się i na co dzień i od święta. Wspólny interes to często tylko pozorowana przykrywka. Sukces jest oczywiście wymierny – oglądalność, poczytność. Ale tak naprawdę, aby to osiągnąć potrzebne jest dobranie odpowiednich ludzi – i wyrobników i decydentów. Ci ostatni powinni być mądrzy wiedzą i doświadczeniem zawodowym. Ich podejście do roli mediów powinno uznawać zasadę, iż nadrzędne jest służenie ludziom, społeczeństwu. Media to nie instrument propagandowy władzy. A więc władzo: precz z łapami od mediów. Nie ten dla władzy dobrze pracuje kto się leni i ogląda na dyspozycje. Łatwo takich dostrzec. Nawet po krótkiej próbie. Po co ciągnąć za łeb i chronić nieudacznika, który z reguły może liczyć tylko na lizusostwo i służalczość. Jeśli podwładny wdzięczy się a jednocześnie źle pracuje – do widzenia. Przeciwnie – jeśli nawet nie lubi szefa, donosi i warczy – ale skutki jego pracy przynoszą dobre efekty – to jest cenny i trzeba go chronić, bronić, dobrze mu płacić. Interes szefa to interes firmy. Utrzyma się wtedy, gdy stawiać będzie na ludzi dobrze pracujących, takich którzy chcą i potrafią. Inaczej na pewno szybko starci stanowisko, bo przecież każdy ma nad sobą jakąś władzę. A na władzę … to nie poradzę.
07.02.2017 r. Stefan Truszczyński