Odetchnąłem, kiedy przeczytałem komunikat, iż Marszałek Senatu, Pan Stanisław Karczewski podczas spotkania z dziennikarzami zapewnił, że nadal obowiązują dotychczasowe zasady pracy mediów w parlamencie.
Nad proponowanymi zmianami ma się dopiero odbyć stosowna dyskusja. Ulga, bowiem 9 grudnia, podczas Forum Przemysłowego w Karpaczu, Marszałek Karczewski – chociaż po człowieku tej klasy najmniej się tego spodziewałem - wyraźnie popierał pomysł Marszałka Kuchcińskiego, aby ograniczyć w Sejmie terytorium dostępne dla dziennikarzy.
Niezorientowanym należy przypomnieć, że teren ten zawsze posiadał pewne miejsca, do których dziennikarzom wstęp był wzbroniony, chyba, że poseł czy senator wprowadzał żurnalistę osobiście na teren zamknięty. Tak było w latach dziewięćdziesiątych i na początku kolejnego tysiąclecia, kiedy to posiadałem jeszcze stałą przepustkę do parlamentu. Wtedy też zdarzały się wyraźnie uzasadnione przypadki, gdy zamykano dla dziennikarzy czasowo jakieś przejście. Czasowo, czyli najdłużej na kilka godzin. Nawet takie ograniczenie bywało problematyczne, bowiem odcinało dziennikarzy od parlamentarzystów opuszczających salę obrad. To uniemożliwiało uzyskanie szybkiego komentarza do bieżących wydarzeń. Oczywiście zawsze pojawiał się stały skład parlamentarzystów na galerii, gdzie zwyczajowo ustawione były statywy kamer telewizyjnych. To miejsce było idealne aby dać się „przez przypadek” zaczepić dziennikarzom i brylować do woli. Ci zaś, którzy nie zostali zauważeni przez media krążyli w kadrze kamer, „przypadkowo” przechodząc przez plan zdjęciowy wiele razy. Niestety, nie było tam polityków, którzy zdaniem żurnalistów powinni byli wyjaśnić bieżące kwestie. Nie było, bo ograniczono sztucznie mediom kontakt z nimi.
Oczywiście zawsze istniała dyżurna grupa parlamentarzystów, którzy jak ognia bali się kontaktu z mediami. Jedni z wrodzonej nieśmiałości, drudzy ze względu na partyjny zakaz kontaktowania się z żurnalistami, inni ze względu na brak zdolności oratorskich, a jeszcze inni przez zwykły, przyziemny wzgląd na nieczyste sumienia i lęk, że dziennikarz zapyta o związek osoby z sytuacjami, które najlepiej zamiatać pod przysłowiowy dywan.
Myślę, że i dzisiaj śmiało można zastosować ten podział. Nikt przy zdrowych zmysłach nie wierzy chyba w chęć polityków, aby uczynić pracę dziennikarzy bardziej komfortową poprzez ograniczenie ich mobilności..!
Takie pomysły rodzą się wtedy, gdy dziennikarze zbyt mocno spoglądają na ręce polityków.
Można śmiało stwierdzić, że nie ma w tym niczego złego, pod warunkiem, że obie strony mają czyste sumienia. Politycy w takiej sytuacji nie starają się ukrywać swoich działań bo są one zgodne z prawem, a dziennikarze nie obawiają się opisywać rzeczywistości bo jest ona przedstawiana rzetelnie i zgodnie z prawdą.
A jeżeli takich standardów nie zachowuje jedna i druga strona? Wtedy proponuje się ograniczenia! Nie tędy jednak droga.
W tak delikatnej materii jak media, każde ograniczenie będzie rodziło konsekwencje.
Pamiętam jak w latach dziewięćdziesiątych grupa – w której znalazłem się również ja - dziennikarzy i polskich polityków odwiedzała ukraiński parlament. Ze zdumieniem wysłuchiwaliśmy miejscowych, a często też zagranicznych korespondentów parlamentarnych, którzy za standard uznali obyczaj oddawania wyprodukowanych przez siebie materiałów i tekstów do biura prasowego sejmu, gdzie poddawano materiały „czyszczeniu” z wszelkich informacji nie będących w zgodzie z panującą linią polityczną. Brak zgody na taką cenzurę oznaczał odebranie akredytacji. Wszyscy więc – politycy i dziennikarze godzili się na taki stan rzeczy, aby zapewnić sobie komfort spokojnej pracy i właściwy przekaz propagandowy. Tam również obowiązywało ograniczenie swobodnego poruszania się dziennikarzy po budynku parlamentu.
Zdaję sobie sprawę, że porównanie tej sytuacji jaka miała miejsce niegdyś w ukraińskim parlamencie jest może nie na miejscu w kontekście ostatnich wydarzeń w naszym Sejmie. Czy aby na pewno? Czy instytucjonalna cenzura oraz dbałość o poprawność i kreowanie wizerunku politycznego poprzez biuro prasowe, jest bardziej naganne niż autorska poprawność dziennikarza z politycznej stajni któregokolwiek z ugrupowań? Ja tutaj stawiałbym znak równości. Jest jednak - coraz mniejsza - ale nadal rzetelna rzesza dziennikarzy, których nie wolno ograniczać ani poprzez działania mające wpływ na swobodę wypowiedzi, ani też poprzez ograniczenie terenu, na którym pracują.
Potrzebne zmiany
Postkomunistyczny system, wszechobecny w polityce i mediach po roku 1989, nie uległ całkowitej likwidacji. Przeżył jedynie swoją cywilizacyjną ewolucję, pozostając w swojej istocie niezmienny, a jedynie wyposażony dodatkowo w nowoczesne narzędzia. Czwarta władza, jak nazywa się potocznie media, okazała się jednak po roku 1989 siłą najbardziej zbuntowaną i dążącą do demokratycznych zmian. Stąd też tak wielka aktywność polityków i oligarchów aby zawłaszczyć jak największe terytorium mediów, aby korumpować i tresować nowych żurnalistów, wychowując na wiernych, bezpardonowych i bezrefleksyjnych wojowników o interesy swoich chlebodawców.
Kilku a nawet kilkudziesięciotysięczne gaże, są gwarantem wierności i dobrowolnej zamiany statusu dziennikarza na marketingowca politycznego – propagandzistę w mediach centralnych i regionalnych. Zachowanie pracy z nędznym, kilkuset złotowym, ale zawsze wynagrodzeniem - gwarantowało polityczną uległość dużej grupy dziennikarzy również na prowincji. Prowizją dla nich było od czasu do czasu poklepanie po plecach przez miejscowego polityka i zlecenie jakiegoś tekstu do biuletynu partyjnego.
Brak branżowego rynku pracy, kredyt w banku czy status jedynego żywiciela rodziny, ułatwia „przekonanie” dziennikarza, że powinien realizować linię polityczną wyznaczaną przez redaktora naczelnego czy prezesa z politycznego nadania.
Bardzo pomocną w rozkładzie etyki dziennikarskiej okazała się sprzedaż mediów zagranicznym koncernom. Proces degradacji zawodu przyspieszało wprowadzenie zasad korporacyjnych, w których zaczęło brakować miejsca dla doświadczonych i rzetelnych dziennikarzy, którzy byli marginalizowani i usuwani z redakcji, jak oficjalnie głoszono - w imię rachunku ekonomicznego. Tam gdzie było można, wysyłano dziennikarzy na tzw. własną działalność gospodarczą.
Pozbawieni redakcji, sekretariatów i ochrony prawnej, byli zmuszani do uległości wobec działających z politycznego nadania prezesów wydawnictw, dyrektorów stacji i rozgłośni, realizujących w danej chwili zapotrzebowanie polityczne. Ci którzy się nie godzi na takie warunki musieli odejść w medialny niebyt.
Zarządcy mediów wymieniali ich na ludzi często nieprzygotowanych do zawodu dziennikarza ale, zdecydowanie tańszych i gotowych bezkrytycznie wykonywać prawie każde polecenie swojego zwierzchnika.
W zapomnienie zaczęły odchodzić jeszcze do niedawna żelazne zasady dziennikarstwa, takie jak prawo do głosu wszystkich stron występujących w materiale, czy zakaz zamieszczania komentarza w materiale informacyjnym. Narastał i narasta nadal chaos. Trudno dziś odróżnić od siebie gatunki dziennikarskie. Inne – takie jak reportaż - trudno znaleźć, bo wymagają zawodowego warsztatu i większych nakładów finansowych na ich produkcję. Trudno dzisiaj odbiorcy odróżnić zawodowego dziennikarza od amatora, który łamiąc wszelkie zasady etyki zawodu w internecie (i nie tylko) zamieszcza sensacyjny materiał złożony z kłamstw i pomówień.
Przekaz medialny ulega ciągłemu uproszczeniu wiodącemu do stosowania prostackich metod, prostackiego i wulgarnego języka. Najgorsze jest jednak to, iż jest to język, który opisuje wydarzenia i zachowania najczęściej rozmijające się z prawdą. Nie przez przypadek, czy brak staranności dziennikarskiej, ale jako wynik zaplanowanego i wyrachowanego działania. Liczy się wszak propagandowa skuteczność...!
Takie zachowania spowodowały, że media i równolegle świat polityki są w stanie wojny. Ten stan przenosi się na odbiorców – na społeczeństwo ulegające radykalizacji poglądów i stające się skrzywioną w poglądach masą coraz bardziej zmęczoną chaosem i nieustającą wojenką polityków strzelających do siebie za pomocą mediów. To główna przyczyna utraty autorytetu polityków i dziennikarzy.
Tolerowanie takiego stanu rzeczy prowadzi do zdarzeń, które w przyszłości mogą być bardzo brzemienne w skutkach. Świat mediów potrzebuje natychmiastowych zmian. Zmian zarówno prawnych jak i zmian odwołujących się nie tylko z etyki zawodu, ale zwykłej kindersztuby.
Politycy zamiast podejmowania prób wprowadzania ograniczeń w medialnej przestrzeni powinni rozpocząć dialog prowadzący do zmian prawnych przestarzałego prawa prasowego. Dążyć do zmian, które zapewnią ochronę tym dziennikarzom, którzy podejmują ryzyko ujawnienia prawdy. I w końcu podjęcia prac nad systemem prawnym egzekwującym konsekwentnie kary wobec tych, którzy sprzeniewierzyli się dziennikarskiej etyce.
Wytężonej pracy polityków oczekiwałbym również w kwestii tak modnej dzisiaj repolonizacji mediów. Idea słuszna, chociaż samo określenie niezbyt szczęśliwe. Brak pomysłu na repolonizację powoduje spekulacje, które „sprzedawane” są odbiorcom w formule budzącej społeczny sprzeciw. Obawy budzi również to, że repolonizacją zajmują się dzisiaj również ci politycy, którzy kilka lat wcześniej byli głównymi promotorami pozbywania się polskich tytułów. Ich dzisiejsza postawa budzi obawę o dobrą wolę i uczciwość.
Repolonizację politycy powinni zacząć od wprowadzenia prawa, które uniemożliwi w przyszłości przejmowanie pakietów kontrolnych w polskich mediach. To prawo powinno iść w parze z ułatwieniami prawnymi i preferencjami finansowymi dla tych, którzy na granicy ryzyka prowadzą dzisiaj mocno zmarginalizowane i zazwyczaj jedynie lokalne polskie media. Preferencje państwa powinny obejmować również nowe, rodzime inicjatywy medialne, które powinny stawać się alternatywą dla mediów z obcym kapitałem.
Andrzej Klimczak