Zmarł Fidel Castro, na Kubie trwa 9-dniowa żałoba narodowa. Flagi opuszczone do pół masztu, trumna z prochami dyktatora krąży po kraju, a 4 grudnia  pogrzeb z całym państwowym ceremoniałem. Tasiemcowe kolejki, by pożegnać ukochanego przywódcę? śmiertelnego wroga?  Choć tych drugich nie dojrzy się w tłumie, bo albo siedzą w więzieniach, albo też od lat  przebywają na emigracji w Stanach Zjednoczonych.

 

 W niedzielę rano brat Fidela, Raul, który zastępował go od 2008 roku, ogłosił w telewizji odejście El Comandante. Natychmiast potem posypały się komentarze, które obrazują  ambiwalencję i zamieszanie, jakie pozostawiły po sobie niemal 50-letnie rządy kubańskiego wodza. I natychmiast sytuują ich autorów po jednej lub drugiej stronie historycznego już dziś sporu. Prezydent elekt Donald Trump zareagował jak rasowy republikanin, nazywając sprawy po imieniu: ”Zmarł dyktator Fidel Castro.  Przez 49 lat był dręczycielem własnego narodu. Dla Kubańczyków rozpoczęła się  podróż do wolności i zamożności”. A urzędujący prezydent Obama,  kilka okrągłych sloganów, jak na demokratę przystało: ”Dziś, w chwili żałoby, oferujemy narodowi kubańskiemu nasza przyjaźń. Obaj pracowaliśmy ciężko, by pozostawić wszystkie nasze różnice za sobą”. Prezydent Chin Xi Jinpin  sięgnął po starą komunistyczną mantrę: ”Castro will live for ever”, pewnie jak idee Lenina. A socjalista Francois Hollande: ”Fidel Castro uosabiał kubańską rewolucję w jej nadziejach i rozczarowaniach… oraz  dumę z odrzucenia obcej dominacji” – jakby po 1959 roku nie nastąpiła inna, znacznie bardziej dotkliwa niż ta Fulgencio Batisty.

   Wystarczy spojrzeć na światowe media, aby się zorientować czyim był idolem. Reuter nasładzał się „rewolucyjnym przywódcą, który zbudował komunistyczny kraj u progu Stanów Zjednoczonych”, BBC przypominała „widziano go jako Davida, który stanął naprzeciw Goliatowi”, dając wyraz odwiecznemu antyamerykanizmowi  lewicy, a CNN mówiła wprawdzie, że „dzięki charyzmie i żelaznej woli stworzył państwo, oparte na władzy jednej partii”, ale zapomniała dodać, że taki ustrój nazywa się dyktaturą, i Fidel Castro rządził jak rasowy dyktator.  Przymykając oczy na dziesiątki ulicznych parties, organizowanych przez  Kubańczyków w na Florydzie i gdzie indziej, aby uczcić  śmierć  komunistycznego tyrana. Jeden z nich, wymachując kubańską flagą krzyczał: ”Morderca i tyran! Jestem szczęśliwy, że go już nie ma!”, jakaś  młoda kobieta: ”Tak się cieszę, że odszedł. Może wreszcie zobaczę moja rodzinę!”, i jakiś człowiek w średnim wieku – dysydent: „Rozdzielił  i unieszczęśliwił tysiące rodzin. I może zostaną zniesione sankcje?” Może dla dziennikarskiej rzetelności lepiej posłuchać co mają do powiedzenia bezpośredni świadkowie zdarzeń, ofiary konfliktu niż  relacji  mediów, przefiltrowanych  przez mity i legendy lewicy?

  Dla jednych Wielki Fidel i El Comandante, idol światowej lewicy i znacząca postać światowej polityki XX wieku. Dla innych – krwawy dyktator, który zniszczył kraj i unieszczęśliwił  miliony rodzin, więzienia, obozy pracy, emigracja, społeczeństwo zatrzaśnięte w kapsule czasu lat 50. A kubańska rewolucja rozlała się po całym kontynencie latyno-amerykańskim,  że przypomnę tylko tysiące ofiar wojny domowej w Nikaragui,  Hugo Chaveza i nędzę w Wenezueli,  perwersyjny fenomen „księży patriotów”, który do dziś odbija się chrześcijaństwu wielką czkawką, no i do dziś  władze Peru nie uporały się z maoistowskim Swietlistym Szlakiem.  No i Kuba, która zatrzymała się w swoim rozwoju w późnych latach 50. Ile dekad będzie potrzebowała, aby osiągnąć poziom rozwoju Chile, rządzonym żelazną ręką przez  Augusto Pinocheta, który jednak nie czekał do śmierci,  tylko już w 1990 roku ogłosił demokratyczne wybory,  pozostawiając PKB  najwyższe w całej Ameryce Lacińskiej?

  Styczeń 1959 rok, po latach gerylasówki, atak na koszary wojskowe La Moneda, wzięcie Hawany i zwycięstwo Fidela Castro, który „przyszedł po to, aby oddać biednym ziemię i zawsze bronić praw nieuprzywilejowanych”. Niespełnione obietnice reform, rychłe załamanie gospodarki, 3 mln ludzi, którzy uciekli od dyktatury w stalinowskim stylu do USA, miesięczne pensje w wysokości 14 dolarów, kartki na cukier, którego jeszcze za Batisty Kuba była największym na świecie eksporterem,  izolacja kraju. „Co z tego – mówił któryś z Kubańczyków z Miami – że nauczył nas czytać, kiedy zabronił nam czytać to, co chcemy? Nauczył nas co to jest wolność, a potem nam ją zabrał?” „Czarna  księga komunizmu” opisuje jak to niedługo po przejęciu władzy Castro i jego gerylasi  rozpoczęli krwawą rozprawę z politycznymi przeciwnikami. W więzieniach Hawany i Santa Clara dokonywano masowych egzekucji. W ciągu pięciu miesięcy zamordowano ponad 600 zwolenników Fulgencio Batisty. Komunistyczny tyran zwalczał kościół, wiele tysięcy księży i zakonników trafiło do otwartych w 1965 roku obozów pracy, do dziś kontroluje się tam ludzi wierzących, katolików, którzy traktowani są jako potencjalni opozycjoniści. W więzieniach i obozach pracy zamykani byli także geje, których  progresywny Castro nazywał „dewiantami”.  Ciekawe, że  te oczywiste  prześladowania z powodów religijnych i  preferencji seksualnych nie przeszkadzało światowej lewicy wielbić  „Wielkiego Fidela”.   I że nawet kiedy władza znalazła się w rękach jego brata Raula i nadeszła „odwilż”, wciąż łamane były prawa obywatelskie, a oponenci systemu represjonowani. Jedynie od ub. roku, wizyty w Hawanie amerykańskiego sekretarza stanu Johna Kerry, zostało aresztowanych ok. 140 dysydentów. A każdej niedzieli ofiarami padają Kobiety w bieli, matki, siostry, żony represjonowanych, które domagają się uwolnienia więźniów politycznych. Oblicza się, że od roku 1959 na emigracji znalazło się 3 mln ludzi, a ok. 100 000 wylądowało w więzieniach i obozach pracy.  To jest rzeczywisty spadek prawie 50. lat rządów  idola lewicy, krwawego komunistycznego dyktatora Fidela Castro.

   A przez te 50 lat lewicowo-liberalna propaganda zrobiła wszystko, żeby do społeczeństw Zachodu docierał obraz Fidela Castro – wybawiciela narodu, obrońcy biednych i nieuprzywilejowanych, który zwrócił Kubańczykom wolność, dumę i dobrobyt. Porywającego  bohatera, komunistycznego pin-up-boya. Bo w iluż to pokojach studentów i studentek na uniwersyteckich kampusach widać plakaty z Che i Fidelem, na ilu koszulkach, beretach i znaczkach widać ich  męskie twarze jak ze snów młodej rewolucjonistki?  Newsy agencyjne, artykuły prasowe, programy TV, uniwersyteckie wykłady, pieśni jak „Che Guevara” i filmy jak „Che” Soderberga, glamoryzujące liderów kubańskiej rewolucji oraz ich dokonania. Tak, to bohaterowie generacji Flower Power Genaration, Clintonów, Jane Fondy – aktywistki sprzeciwiającej się wojnie w Wietnamie i założyciela CNN Teda Turnera, potentata filmowego Stevena Spielberga i właściciela konsorcjum  Virgin  Richarda Bransona – nie licząc europejskich wielbicieli jak Joschka Fisher czy Adam Michnik. Wszystko to - na fali  nostalgii za dawnymi, dobrymi czasami kiedy lewica miała jeszcze ideały,  i nadzieję ich spełnienie. Dziś, kiedy ich świat runął i podpisano bilans  strat,  jesteśmy oto świadkami „pudrowania trupa”. Chodzi o to, aby podreperować własne ego i, jeśli się uda, przekazać ten toksyczny spadek następnemu pokoleniu. Wystarczy spojrzeć na dzisiejszego Guardiana i  Washington Post, La Stampę i Gazetę Wyborczą. Jak najmniej faktów, jak najwięcej  sentymentalnych opowieści, legend i mitów.

                                                        Elżbieta Królikowska-Avis. 29 listopada 2016

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl