Dwa ważne cele spełnia „Syndykat zbrodni” Władysława Bartoszewskiego: zapisuje niemal kronikarsko zbrodnie, które stworzyły Polskę pojałtańską przemienioną w III Rzeczpospolitą; ona zaś przechowuje po tamtej dużą część spuścizny i przede wszystkim chce jej nikczemności wymazać ze świadomości powszechnej.
Natomiast drugi cel to przywracanie dobrego imienia niedawno zmarłego autora; on sam swe imię naraził na szwank. Pamiętamy przecież, jakie kilka lat przed śmiercią sprawił przykrości nam, wyznającym jego wcześniejszy system wartości moralnych i poglądy polityczne. O gabinecie PiS mówił publicznie, że to „dyplomatołki”, a wyborców głosujących w poprzednich wyborach na tę partię nazywał „bydłem”. Wreszcie dołączył do chóru anty-Polaków i opowiadał, że podczas okupacji niemieckiej na ulicy bał się bardziej Polaków niż Niemców. Trudno było uwierzyć, że mówił to zasłużony ojczyźnie jak mało kto żołnierz AK, zastępca referatu żydowskiego Delegatury Rządu współpracujący tu z Zofią Kossak Szczucką, o którym to współdziałaniu jednak prawie nigdy się nie rozwodził. W każdym razie razem z nią w „Żegocie” uratował tysiące Żydów. W Polsce powojennej przesiedział osiem lat pod zarzutem… szpiegostwa, a w istocie, jak tysiące patriotów, właśnie dlatego że był patriotą. Kiedyś Zdzisław Najder w prywatnej rozmowie rzekł, że Bartoszewski siedział za nas młodszych, żebyśmy mogli przeciwstawiać się sowietyzacji Polski.
Po 1956 r. Bartoszewski, sekowany przez reżym, pisał i publikował w wydawnictwach oficjalnych, podziemnych i emigracyjnych; stworzył m. in. swoistą monografię Powstania Warszawskiego. Nie da się racjonalnie wytłumaczyć owej wspomnianej pod koniec życia przemiany, przez którą u wielu Polaków stracił autorytet. Trzeba więc wydawać dużo jego książek i artykułów, żeby zatrzeć pamięć tamtych nierozważnych i obraźliwych słów. Chwała więc wydawnictwu Editions Spotkania, że wznowiło tę książkę, po raz pierwszy wydaną w 1985 r. nakładem podziemnego „Głosu”, po roku wydrukowaną w Paryżu. Zatem niniejsza edycja byłaby bodaj trzecia.
Napisana językiem dziennikarskim: zwięzłym, konkretnym, komunikatywnym, wzbogacona „Listą zmarłych we Wronkach” w latach 1946-1956 i przedrukiem rozmowy przeprowadzonej przez Witolda Pronobisa. Tu Bartoszewski wypowiada ważkie słowa, że nigdy, jak do tej pory (rok 1987) nie odszedł od „swoich ideałów światopoglądowych, politycznych, wizji dotyczących mojego narodu, jego przyszłości, jego szczęścia i pomyślności”. To prawda. I za to należy się szacunek pamięci o nim, mimo przywołane nierozważne i bolące wielu Polaków słowa wypowiedziane u schyłku życia.
Wartość zaś kronikarską, historyczną „Syndykatu zbrodni” stanowią wiadomości, jakie autor podaje, często mrożące krew w żyłach i w końcu wzbudzające pytanie: jak więc dzisiaj można wychwalać tamtą Polskę, właściwie niby-Polskę, i nie nazywać PPR/PZPR, która nią przez 45 lat władała, organizacją zbrodniczą?
Najpierw najemnicy Kremla zrzuceni na spadochronach 29 grudnia 1941 r. opodal Wiązowny z zadaniem denuncjowania Niemcom akowców i cywilnych reprezentantów rządu londyńskiego rozpoczęli w styczniu następnego roku, po konspiracyjnym proklamowaniu Polskiej Partii Robotniczej, rywalizację o władzę sekretarza generalnego PPR – zabijając się wzajemnie…
Później aresztowali i mordowali patriotów. Już 7 października 1944 r. na zgliszczach miast i wsi Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, wcześniej utworzony w Moskwie, powołał dekretem Milicję Obywatelską, powstało Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego zwane inaczej Urzędem Bezpieczeństwa, potoczenie (i zarazem pejoratywnie) ube lub bezpieką. Później do 1989 r. kazano nam 7 października czcić tzw. święto milicji i SB. Jedynie bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie z Opola mieli odwagę pokazać Polsce i światu, że protestują przeciwko temu „świętu” upokarzającemu naród i w 1971 r. wysadzili w powietrze aulę opolskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, gdzie miała się odbyć wielka feta ku czci MO i SB.
W chwili powstania obu tych represyjnych organizacji było uwięzionych, jak pisze autor, „przez Rosjan, ale niestety także przez Polaków w służbie PKWN”, ok. 100 tys. osób obojga płci. Wrogami dla tej władzy Polski zniewolonej byli nade wszystko żołnierze i cywilni działacze konspiracji niepodległościowych tudzież wszyscy Polacy, którzy ośmieliliby się upubliczniać swe postawy wolnościowe. W latach 1945 - 1956 przez kazamaty UB/SB przeszło ponad pół miliona ofiar. Kwiat elity, której nie zdołali przetrzebić Niemcy.
Szaleństwo zabijania patriotów autor nazywa „procedurą mordowania” i pisze: „W świetle niepodważalnych świadectw możemy stwierdzić, że w Polsce Ludowej stracono potajemnie, na podstawie tzw. wyroków kilkanaście razy więcej Polaków (…) niż hitlerowskich przestępców wojennych”. Stosowano bowiem rosyjsko-sowiecką metodę, że każdy aresztowany musiał być skazany. Znane powiedzenie, że jeśli zatrzyma się człowieka, to paragraf zawsze się znajdzie - nie było niestety dowcipem, wyrażało natomiast prawdę o tej zbrodniczości. Zabijano nawet ludzi złamanych, którym obiecywano wolność po zdradzeniu współtowarzyszy - „mordowano bez litości po wyeksploatowaniu do ostatka”. I dzieli się autor z czytelnikiem dręczącą go niewiedzą: „nasuwa się (…) pytanie: jaka liczba jest granicą, na której kończy się pojęcie terroru, nadużyć, błędów i wypaczeń, a zaczyna pojęcie ludobójstwa?”
W tych „procedurach mordowania” rolę nadzorców odgrywali młodzi komuniści francuscy z dawnego francuskiego ruchu oporu. Tu aż się prosi, by skonstatować, że głównie przez własnych komunistów Francja padła wiosną 1940 r. przed Hitlerem na kolana, gdyż z rozkazu Stalina, kiedy był jeszcze przyjacielem Führera, prowadzili w armii dywersję antyobronną, antywojenną. Toż przecie z ich inspiracji żołnierze i oficerowie, przy poparciu polityków komunizujących, krzyczeli, że nie będą umierać za Gdańsk. W istocie nie umierali w obronie swego kraju, natomiast masowo ginęły za nich miliony obywateli innych państw. I dzisiaj, A.D. 2016, jakby w jakimś diabelskim odwecie giną Francuzi w atakach terrorystycznych…
Bartoszewski daje też szczegółowe opisy niewyczerpanej inwencji ubecko-esbeckiej i śledczych tzw. ludowego wojska polskiego w znęcaniu się nad ofiarami, wywodzi m. in.: „znane są także liczne wypadki niewypuszczania więźniów do ubikacji po uprzednim podstępnym zaaplikowaniu przesłuchiwanemu środków przeczyszczających”. I autor dodaje, że czynił tak głównie śledczy MBP por. Laszkiewicz. Właśnie oprócz wykazu ofiar we Wronkach Bartoszewski podaje również imienne listy katów, oczywiście niepełne i z całą pewnością nigdy nie będą kompletne, w dzisiejszej Polsce nazwiska ubecko-esbeckich degeneratów są bowiem ukrywane przez ich ideologicznych spadkobierców.
Represje nie skończyły się bynajmniej w 1956 r. Bartoszewski pisze o prześladowaniach i zbrodniach wobec strajkujących robotników i opozycji w latach 1970, 1976, 1980, 1981 oraz stanie wojennym. Upewnia tedy w przekonaniu, że terror władzy wobec mieszkańców naszego kraju trwał 45 lat, czyli przez cały okres istnienia tego tworu stalinowsko-churchillowsko-roosveltowskiego.
Od pewnego czasu oficyna Editions Spotkania wydaje sporo książek o nikczemnościach policyjno-politycznych PRL. Może ten temat stanie się jej specjalnością? Byłoby to wielkie dobrodziejstwo, zasługa dla przyszłych pokoleń. „Syndykat zbrodni” Władysława Bartoszewskiego, chociażby we fragmentach, powinien być lekturą obowiązkową w przedmiocie zwanym wiedzą o społeczeństwie. Prostota, w najlepszym znaczeniu tego słowa, tej książki jest najmocniejszym atutem jej percepcyjności. A bez wiedzy w niej zawartej nie sposób być dzisiaj świadomym obywatelem Rzeczypospolitej.
Jacek Wegner