W wigilię otwarcia szczytu NATO, gdy zaczęli już przyjeżdżać przedstawiciele obcych państw, Radosław Sikorski, były minister spraw zagranicznych, udzielił wywiadu „Rzeczpospolitej”; zapisał go 7 lipca Jędrzeja Bielecki na prawie dwu stronach dziennika, dużego przecież formatu.
Po pierwsze – dlaczego redakcja zdecydowała się na rozmowę z Radosławem Sikorskim? Jakim był ministrem? Co zdziałał doniosłego? Wezwanie do „dorżnięcia watahy” było, owszem, istotne w sensie antykultury polityki polskiej. Gdyby szef dyplomacji jakiegoś kraju zachodniego użył takiej retoryki w odniesieniu do prezydenta i premiera, byłby w środowisku polityków, mediów poważnych i w odczuciu niezdegenerowanej opinii publicznej napiętnowany ostracyzmem, jego późniejsze wypowiedzi byłyby rozpowszechniane jedynie w mediach renegackich, w rodzaju „Gazety Wyborczej”, a dziennik „Rzeczpospolita” chce, zdaję się, uchodzić za pismo dostojne, patriotyczne, broniące racji stanu.
Mało tego Sikorski daje, to po wtóre, upust swej niechęci do partii Jarosława Kaczyńskiego, a nie jest do tego odpowiedni tytuł „NATO przejrzało na oczy”. Były minister wypowiada między wierszami słowa „bezprawie PiS”. I dziennikarz zapisuje tę opinię bez pytania, dlaczego rozmówca tak sądzi, przecież z „Wiadomości TVP” od jesieni zeszłego roku wynika coś absolutnie przeciwnego, że PiS dąży właśnie do usunięcia pozostałości po bezprawiu PO.
Bielecki w przedostatniej wypowiedzi wyraża opinię, że Waszyngton „przeszedł do porządku dziennego nad kryzysem konstytucyjnym”. Były minister reaguje m. in.: „Sojusznicy pytali (...) opozycję, w tym mnie, czy przekładać tę presję w sprawie rządów prawa w Polsce na kwestie bezpieczeństwa. Prosiliśmy, aby tego absolutnie nie robić (...). Ale PiS nie powinien sobie wyobrażać, że świat zachodni nie widzi tego, co robią, że za to nie będzie konsekwencji”. Treść tego passusu odstręcza z trzech co najmniej powodów - od najmniej ważnego, językowo-składniowego, przez natury, powiedzmy, psychologicznej do najdonioślejszego moralno-politycznego.
Za pierwszą ułomność odpowiada wszelako nie Sikorski, tylko Bielecki, szerzej: redakcja, ponieważ nie zadbała o adiustację. Redaktorzy „Rzeczpospolitej” widocznie zapomnieli, jaka jest różnica między językiem mówionym a pisanym i jakie z tej przyczyny powstają konieczności redaktorsko-adiustatorskie (a może nie zadiustowali wywiadu z rozmysłem – żeby skompromitować kulturę językową rozmówcy?).
Z postawy Sikorskiego wynika, że jest on (nie chcę posłużyć się słowem „kabotyn”) egocentrykiem o skłonnościach megalomańskich: owo powyższe „sojusznicy pytali opozycję, w tym mnie”. Pamiętam oficjalną rozmowę w świetle kamer telewizyjnych śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego z Sikorskim, ówczesnym ministrem spraw zagranicznych, kiedy prezydent przy jakiejś nieistotnej kontrowersji powiedział do Sikorskiego (cytuję z pamięci) „jest pan, panie ministrze, egocentrykiem...”. Ach, jakie było oburzenie adwersarzy politycznych, że prezydent obraża ministrów. Oburzeni nie chcieli przyjąć do wiadomości, że było to subtelne pouczenie szefa dyplomacji RP, iż powinien w oficjalnych kontaktach być bardziej skromny, pokorny, że dyplomacie na tak wysokim stanowisku nie godzi się nadymać. Na nic!
W końcu - Sikorski straszy PiS, rzekłbym, pisem, że poniesie konsekwencje, a czytelnik ma się bać tych następstw.
Całe to rozumowanie Sikorskiego, przytoczone tu w wielkim skrócie, nie pobudziło red. Jędrzeja Bieleckiego do skłonienia byłego ministra, aby skonkretyzował opinie o owych „sojusznikach, którzy pytali, w tym mnie”. Którzy, jak, gdzie i kiedy pytali? Pozostał ogólnik niewiarygodny. Może w ogóle ta informacja Sikorskiego jest zmyśleniem? Bardzo to prawdopodobne, zważywszy na arogancję (łagodnie mówiąc) tego polityka PO.
Sikorski jeszcze raz - po owym „dorżnijmy watahę” – ukazał, że we wrogości do partii rządzącej jest irracjonalny, apriorycznie nienawistny i nieodczuwający potrzeby uzasadniania ocen.
Oto nowy przykład, że politycy i sympatycy PO uniemożliwiają odrodzenia się polskiej kultury politycznej po kataklizmie Polski ludowej.