Robi się groźnie i głupio. Groźnie po wypadku samochodowym prezydenta. A głupio po wielu enuncjacjach telewizyjnych i na stronach „Rzeczpospolitej”. Rozumiem naczelnego tej gazety, chce chodzić w glorii „obiektywnego”, dopuszczającego na łamy różnorodne opinie. Acz, po pierwsze, od 25 października ub. r. publikacji mniej czy bardziej pozytywnie odnoszących się do status quo w polityce wewnętrznej jest niewspółmiernie mniej niż krytycznych. Cudzoziemcy mogliby, i o to właśnie chodzi, odnieść wrażenie, że do władzy ustawodawczej i wykonawczej doszli. sami partacze. Różni rodzimi tak zwani obrońcy demokracji lamentują zaś, że Polska traci w świecie swój dotychczasowy wizerunek (państwa politycznie oportunistycznego…).

W krytycznych wypowiedziach przeważają ujęcia jadowite albo bezczelnie demagogiczne; niektóre, pisane, owszem, sprawnym piórem, ze znajomością prawideł naszego warsztatu, np. teksty Andrzeja Stankiewicza. Jest to dziennikarz w średnim wieku, po studiach dziennikarskich na UW, gorący orędownik rządów Platformy „Obywatelskiej” od jej zarania; po objęciu premierostwa przez Donalda Tuska wydał książkę o stu dniach jego rządzenia. Rzecz już nieosiągalna, a szkoda, opinia publiczna mogłaby podziwiać kunszt dziennikarskiego podlizywania się władzy. Rychło więc Stankiewicz przestał pracować w „Rzeczpospolitej”, a wrócił do niej za „kadencji” Bogusława Chraboty. Teksty Stankiewicza dzięki owej sprawności pisarskiej i demagogii, mają o wiele większą siłę indoktrynacji antypisowskiej aniżeli tworzone przez dziennikarzy domorosłych czy wolontariuszy publicystycznych, które rażą prymitywnością umysłową i pisarską.

Stankiewicz na przykład 24 lutego w artykule „Prezes Kaczyński współpremierem” na prawie całej stronie usiłuje, co od ośmiu lat stało się praktyką dziennikarzy na usługach PO,  zdyskredytować, zobrzydzić, zdeprecjonować, poniżyć, znieważyć etc. etc. Jarosława Kaczyńskiego. I biedni czytelnicy są głęboko przekonani, że jest to w istocie polityk niegodny naszych aspiracji cywilizacyjnych i naszej racji stanu. Ale dlaczego? Nie wiedzą. Inteligentniejsi powiedzą: ma zapędy dyktatorskie i powtórzą kilka nieskładnych, bezzasadnych, stereotypów w rodzaju - zagraża demokracji. W ten sposób zdolny Stankiewicz staje w jednym szeregu z aberrantami (łagodnie mówiąc) KOD i ugrupowań pochodnych. Tu dygresja: słyszałem niedawno w „Wiadomościach”, że gen. Władysław Andres był… zdrajcą…   

Stankiewicz pisze na przykład, że „budzące emocje projekty (czyje emocje i jakie emocje? Próżno pytać - J. W. ) PiS wnosił  jako partia, rząd zaś  nie miał zbyt wiele  do powiedzenia. To dowód (sic!) na to, że po ośmiu latach władzy Platformy – gdy rząd był głównym ośrodkiem decyzyjnym (doświadczyliśmy tego aż do przeobrażenia się Polski w „państwo teoretyczne” – J.W.) – nastał czas, że rząd jest tylko drobnym elementem w układance  politycznej. Bo realna władza  jest (…) w Klubie Parlamentarnym  PiS, który  jest  bezwzględnie podporządkowany Jarosławowi Kaczyńskiemu”. I co z tego wynika? Dopiero po tym pytaniu każdy uczciwy dziennikarz odczuwałbym imperatyw powiedzenia wprost: czy to więc dobrze, czy źle, że Kaczyński inspiruje rząd? Jak nań wpływa: w interesie naszego kraju czy wbrew jego korzyściom? Zdaje się, że Stankiewicz, choć stosunkowo młody, ma obsesję PRL, którą faktycznie rządzili pierwsi sekretarze partii doprowadzając organizację państwową do destrukcji pod każdym względem - moralnym, politycznym, i do zbrodni. Czy Stankiewicz nie umie przezwyciężyć tych oddziaływań i uczciwie zauważyć, że w II Rzeczypospolitej parlamentem i rządem, jeśli można tak nieładnie powiedzieć, rządził Piłsudski. I dopóki żył, społeczność międzynarodowa nie lekceważyła Polski, tak jak dzisiaj.  Publicysta zapomina nawet o niedawnych, już po 1989 r., konstelacjach politycznych. Iloma inwektywami postkomuniści obrażali Mariana Krzaklewskiego, który wedle nich „kierował rządem z tylnego siedzenia”. Gdyby autor nie był aż do zawstydzenia demagogiczny, a uważa, że oddziaływanie Kaczyńskiego na rząd jest samo w sobie złe – niechby zlustrował to przekonanie wskazaniem niekorzystnego dla Polski postępowania prezesa PiS. Inaczej sążniste teksty tego autora kompromitują tradycję polskiego dziennikarstwa. I dlatego zasługuje on, moim zdaniem,  na nagrodę Hieny Roku.

W tej lawinie oskarżeń PiS o łamanie demokracji są też, jak rzekłem, wypowiedzi na takim poziomie, że nie nadawałyby się w ogóle do druku w poważnym ogólnopolskim dzienniku. Na przykład Robert Tyszkiewicz, poseł, a jakże, Platformy „Obywatelskiej” niezgrabnie wypowiada  nonsensy, spisywane 1 marca skrzętnie przez Jacka Nizinkiewicza (chyba specjalnie niezadiustowane, żeby skompromitować zarozumiałego posła?), że „Polacy tęskną za Komorowskim”, „głosowali na kogoś innego niż polityk, którym pokazał się Andrzej Duda”. Tyszkiewicz tłumaczy przegraną byłego prezydenta i całej jego formacji brakiem „mobilizacji obywatelskiej”. Trzeba więc „pracować, aby mobilizację obywatelską budzić i umacniać. Silniejsza przestrzeń obywatelska to fundamentalne zadanie dla wszystkich, którzy chcą Polski demokratycznej”. Konia z rzędem, kto odgadnie, co znaczą w praktyce politycznej owe „mobilizacja” i „przestrzeń obywatelska”? Poseł Tyszkiewicz tym zasłużył się polityce bieżącej, że szczerze, bez demagogii, odważnie i nadzwyczaj zwięźle wyraził program Platformy: „By odsunąć PiS od władzy, jesteśmy gotowi współpracować z KOD i Nowoczesną”.  To byłoby credo przegranej partii i zarazem - już teraz – jedyny sens jej istnienia prowadzący, jestem pewien, do politycznego grobu.  

Do kampanii postponowania PiS na łamach „Rzeczpospolitej” przystąpił też publicysta historycznie niedouczony albo zdobywający wiedzę historyczną w ośrodkach podobnych do nieboszczki Wyższej Szkoły Nauk Społecznych przy KC PZPR. Oto na pierwszej stronie numeru z 3 marca w artykule pod jakże wymownym tytułem „Spirala klęski” Bartosz Węglarczyk
popisuje się swą ignorancją: „Polska nigdy nie wygrywała sama”. Od Cedyni z 972 r. przez Grunwald, Chocim pierwszy, Kircholm, Oliwę, Kłuszyn, „potop szwedzki”, Beresteczko, Chocim drugi, Parkany, do Bitwy Warszawskiej 1920 r., w której nam przeszkadzano (Anglia i Czechosłowacja), i „Solidarności” byliśmy sami jako podmiot polityczny, owszem, posiłkowały nas czasami jakieś oddziały austriackie, tatarskie, ludzie dobrej woli z obcych państw i narodów udzielali nam w stanie wojennym pewnej pomocy moralnej i niewielkiej materialnej, ale zawsze byliśmy w walkach o  niepodległość zdani na własne siły. Wygrywaliśmy bez sojuszy politycznych, raz nawet sami – w 1920 r. – uratowaliśmy tożsamość chrześcijańską Europy, wbrew jej tchórzostwu. Tymczasem Węglarczyk kontynuuje ten fałsz (nie nazywam przytoczonego passusu kłamstwem, gdyż publicysta nie wie, co pisze): „osiągaliśmy cele, gdy potrafiliśmy  budować sojusze, gdy mieliśmy potężnych przyjaciół, których interes był zbieżny  z naszym”. Przed dziesięcioleciami uczono mnie, że tym potężnym i po wsze czasy wiernym przyjacielem był Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich. No to może dziś Rosja? A finezyjniej – Niemcy?   

Mówi się o konieczności kształtowania przez państwo właściwej polityki historycznej. Jak? Przy takich publicystach jak Stankiewicz i Węglarczyk oraz politykach jak Tyszkiewicz?

Zacząć trzeba od podstaw – od  e d u k a c j i  historyczno-politycznej własnej elity. Kto tym się pilnie zajmie? Może Urząd Prezydenta?

Jacek Wegner

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl