Do niedawna establishment usiłował usuwać i pomniejszać dorobek Henryka Sienkiewicza w świadomości narodowej. Nie czynili tego nawet Kulturträgerzy Polski ludowej, gdyż zdawali sobie sprawę z popularności pisarza i wydając jego dzieła zarabiali krocie. Sienkiewicz od zarania swej twórczości miał i ma licznych przeciwników, a zarazem nieprzebrane, jeśli można tak powiedzieć, tłumy czytelników – rodzimych i obcych.
Toteż „Gazeta Polska” w dwóch numerach (27 stycznia i 3 lutego) wydrukowała – czcząc tym setną rocznicę jego śmierci i 170 urodzin - tzw. wkładki jemu poświęcone i przy okazji uzurpując sobie prawo do nazywania Sienkiewicza „redakcyjnym kolegą” (a gdyby rygorystycznie trzymać się zasad poprawnej polszczyzny, to raczej „kolegą redakcyjnym”). Jakoż późniejszy noblista rozpoczynał pracę pisarską od rzemiosła dziennikarskiego: w latach 1873-1875, był felietonistą (wtedy felietony nazywały się kronikami) pisma o tym samym tytule.
Z jakimż więc smutkiem przeczytałem w dzienniku „Rzeczpospolita” w czasach, gdy rządziła nami Platforma Obywatelska, opinię poety niby-wybitnego Adama Zagajewskiego, że pisarstwo Sienkiewicza jest infantylne (dosłownie dla dzieci). Rychło znalazł naśladowcę: oto Bartłomiej Sienkiewicz (prawdopodobnie prawnuk pisarza), ośmieszył „W pustyni i puszczy”, i wyznał, że nie może jej czytać. A potem, jakby w nagrodę, został ministrem (na szczęście był nim krótko). Tymczasem Bohdan Urbankowski, autor eseju „Wychowawca Polaków”, zamieszczonego we wspomnianej wkładce, uznaje ten utwór za „jedną z najlepszych powieści świata”.
Czyli spór o Sienkiewicza trwa nadal, a zawsze były i są to spory o podłożu politycznym. Albowiem, jak puentuje swą wypowiedź Bohdan Urbankowski, Sienkiewicz „zapisał w testamencie idealną Rzeczpospolitą. Nie jak fakt, jak marzenie pobudzające do działania. Zapisał także obowiązek walki o niepodległość. I to jest punkt najważniejszy. Bez jego realizacji nie ma mowy o wykonaniu następnych”.
To tak, jakby Urbankowski w błysku refleksji mimowiednie przywołał znaczenie polityczne działań – a także pisarstwa – Piłsudskiego i Jarosława Kaczyńskiego. Prezes PiS wydał na początku drugiej dekady naszego wieku książkę od razu wyszydzoną przez serwilistycznych wobec ówczesnej władzy publicystów, która jest zapisem jego marzeń o wewnętrznie niepodległej, duchowo pięknej, uczciwej, i d e a l n e j Rzeczypospolitej.
Początek tych marzeń za Idealną pierwszy raz został wyrażony w połowie XVI w. przez ubogiego szlachcica, marzyciela-wizjonera Andrzeja Frycza Modrzewskiego w dziele łacińskim „O poprawie Rzeczypospolitej”, które Cyprian Bazylik w 1577 r., pięć lat po śmierci tego geniusza, przetłumaczył, wprowadził je w krwiobieg polszczyzny nadając mu tytuł „O poprawie Rzeczypospolitej ksiąg czworo”. I jak do dziś część naszych elit nie umie, bo nie chce, zrozumieć ideowości Sienkiewicza, wzdraga się przed włączeniem jej do narodowego systemu wartości, tak samo, toutes proportions gardées, lekceważy aksjologię obu braci Kaczyńskich. Nawet jakiś anonimowy „opisywacz” bestsellerów wymieniając w numerze 5-6 listopada 2011 r. „Rzeczpospolitej” nazwisko autora Jarosława Kaczyńskiego i tytuł jego rozprawy „Polska naszych marzeń” westchnął: „Boże, jakie piękny tytuł. I znacznie mniej piękna katastrofa”. Tyle tylko miał do powiedzenia publicysta najpoważniejszego (w zamyśle) dziennika polskiego. Próżno zaś pytać o tę katastrofę - pisarską, polityczną? To się nie dziwmy, że nasza współczesna publicystyka nie zachowuje standardów wypracowanych przed dziesięcioleciami. Rzetelna zaś recenzja dokonania Jarosława Kaczyńskiego zatytułowana z wyraźnym odniesieniem do Modrzewskiego-Bazylika „O poprawie Rzeczypospolitej księga pierwsza”, opublikowana w numerze 2/122 miesięcznika „Opcja na prawo” przeszła całkowicie zignorowania. Oto niepiękna katastrofa naszej kultury politycznej i wszelkiej.
I tu więc pisarstwo – publicystyczne tudzież artystyczne – Sienkiewicza może być ratunkiem przed umysłowymi i moralnymi dewastacjami. Niech mi więc obaj autorzy wspomnianych wkładek – Piotr Ferenc-Chudy i Bohdan Urbankowski – pozwolą do treści swych esejów dorzucić trzy grosze.
Otóż znajduję w wielu najgłośniejszych powieściach historycznych Sienkiewicza, przy świadomości intryg fabularnych samych w sobie o proweniencji konwencjonalnych, schematycznych, niewyszukanych romansów, nie tylko „pociechę serca”, nie jedynie pobudzenie do ustawicznego dążenia w życiu publicznym do zachowania i utrwalani niepodległości - lecz również wartości inne.
Pierwsza to humor. Dowcip Sienkiewicza wprost nie ma odpowiednika ani w polskiej, ani obcej literaturze. Pisarz pokazuje, że jesteśmy, a raczej byliśmy, narodem wyróżniającym się od innych poczuciem humoru – sarmackiego. W samej tylko „Trylogii” występują trzy odmiany żartu, uosabiane przez kilka postaci: Podbipięty i Rzędziana, Rocha Kowalskiego, a na zwieńczeniu Zagłoby. Ta kreacja to upostaciowiona synteza naszych narodowych właściwości. Można by rzec, że Zagłoba to my; odsłania on odrobinę niebios naszej tradycji sarmackiej i zarazem jej otchłanie - jest aniołem i biesem zarazem. W 2011 r. wyszła książka „Biesy sarmackie”, próbująca na podstawie prozy historycznej Sienkiewicza ująć publicystycznie owo zjawisko i – też przeszła bez echa; tak nas interesuje geneza naszej tożsamości kulturowej. A mogła być ona skromnym choćby przyczynkiem do postulowanej dzisiaj przez patriotycznie niezawisłą opinię publiczną tzw. polityki historycznej.
Ostatnie nasze doświadczenia historyczno-polityczne, z których, jak dzieci nie umiemy wyciągać wniosków, są tak traumatyczne, że uczyniły z nas indywidua ponure, nielubiące się wzajemnie, skłócone, porozumiewające się niedbale, niepoprawnie; pełno w naszej mowie codziennej, nawet publicznej, anglicyzmów i rusycyzmów, nierzadko wulgaryzmów. Zalewają nas słowne obrzydliwości. Ustawa o Języku Polskim z października 1999 roku nic tu nie zmienia; czy przeto dzisiejsze starsze i średnie generacje doczekają się uzdrowienia języka swych przodków? Elita wcale o to nie dba. Powszechne tolerowanie wulgaryzmów i nonsensów językowych jest przejawem degeneracji umysłowej - jaki bowiem język, taka mentalność....
Dlatego język Sienkiewicza jest nam bardzo potrzebny. Dzisiaj, kiedy się go czyta, to tak, jakby na rozpalonej od słońca pustyni nagle znalazło się źródło krystalicznie czystej i rześkiej wody. Przeczytajmy raz jeszcze początek "Potopu", pierwsze frazy tej powieści: „Był na Żmudzi ród możny Billewiczów, od Mendoga się wywodzący, wielce skoligacony i w całym Rosieńskiem nad wszystkie inne szanowany. Do urzędów wielkich nigdy Billewiczowie nie doszli, co najwyżej powiatowe piastując, ale na polu Marsa niepożyte krajowi oddali usługi, za które różnymi czasami hojnie bywali nagradzani” - czyż nie brzmią jak muzyka heksametrów łacińskich...?
Sienkiewicz wiedział, że w warunkach zagrażających naszej tożsamości narodowej i egzystencji bez państwa (a ja dodam lub państwa kalekiego), jedynym remedium jest język. Jeszcze Polska nie zginęła, póki nim władamy. Polska jest taka, j a k po polsku mówimy i piszemy.
Sienkiewicz na uroczystości odsłonięcia pomnika Juliusza Słowackiego w Poznańskiem, w roku 1899, tak mówił o naszej mowie: „Można by mniemać, że Bóg tworząc Polaków, zrzekł im: Oto na domiar wszystkiego daję wam spiż dźwięczny, a niepożyty, taki, z jakiego ludy, żyjące przed wami, stawiały posągi swym bohaterom; daję wam złoto błyszczące i giętkie, a wy z tego tworzywa uczyńcie mowę waszą. I została ta mowa, niepożyta jak spiż, świetna i droga jak złoto, jedna z najwspanialszych na świecie, tak wspaniała, piękna i dźwięczna, że chyba tylko język dawnych Hellenów może się z nią porównać. Powstali również z biegiem wieków liczni mistrze słowa, którzy ze spiżu uczynili ramię harfy, a ze złota nawiązali na nią struny. A wówczas poczęła śpiewać ta polska harfa i wyśpiewywać dawne życie. Czasem huczała jak grzmot w górach; czasem unosiła się nad równinami; czasem w skowronkowych tonach dźwięczała nad polami – błogosławiąca i błogosławiona, czysta jak łza, Boża jak modlitwa, słodka jak miłość...”.
Tę wartość Sienkiewiczowskiego języka dostrzegł niespodziewanie Stanisław Cat-Mackiewicz, rzetelny pracownik słowa, mądry człowiek, którego twórczość wskutek różnych dawnych perturbacji poza pisarskich jest raczej skazana na zapomnienie. Tymczasem ten moim zdaniem najwybitniejszy publicysta minionego wieku dopatrzył się w języku Sienkiewicza... majestatu łaciny. Sienkiewicz - pisze autor „Klucza do Piłsudskiego” – „jako język to najczystszy renesans, Sienkiewicz jako fabuła, koloryt, konstrukcja to barok. Sienkiewiczowska proza to podniesienie polszczyzny do godności i majestatu łaciny (podkr. J. W.). Tylko rzymskie atrium z jego kamienną posadzką, ciepłymi kwiatami i chłodzącą fontanną ma tyle godności i prostoty jednocześnie co Sienkiewiczowskie zdanie: owo proste, zwykłe, dostojne, piękne kładzenie orzeczenia po podmiocie. W konstrukcji swego zdania Sienkiewicz jest renesansem, miłym, pięknym, świeżym renesansem, o znakomitej czystości i prostocie linij. Natomiast Sienkiewiczowska fabuła, mieszanina patosu z rubasznością, sentymentalizmu i tęsknoty za majestatem, Skrzetuskiego i Zagłoby, Wołodyjowskiego z Bohunem, jest barokowa”. No proszę, nawet w języku autor „Trylogii” oddaje istotę dwu największych epok kultury całego chrześcijaństwa i wolnej Rzeczypospolitej.
Skoro tedy Sienkiewicza, geniusza słowa, uznajemy za kolegę, to ta poufałość zobowiązuje nas wszystkich pracowników pióra do nieustającego troszczenia się o kulturę języka ojczystego.
Jacek Wegner