Ile było szumu medialnego przed przyjazdem Davida Camerona do Polski. I co? Nad czym Polacy deliberowali z Brytyjczykami?
Nasza postawa roszczeniowa, owo natrętne dopominanie się o zasiłki dla osiadłych w Albionie, a niepracujących Polaków, jest upokarzająca. Czy naród Polski, którego zwieńczeniem była i jest Rzeczpospolita, doprawdy tak nisko ceni swą godność, że uporczywie żąda od najprzebieglejszego wykwintnie współpartnera w UE tego, „co nam się należy”? To przypomina żebraka, przyszedł do naszego domu, zjadł obiad i od tego czasu wciąż dzwoni do drzwi i w coraz większym gronie prosi o zupy. Nie przeczytałem nigdzie w mediach ani nie usłyszałem opinii podobnej do mojej. Czy roztrwoniliśmy doszczętnie najpiękniejszy przymiot duszy polskiej? Tli się zaledwie jeszcze gdzie niegdzie. Dzisiejsi postępowi mędrcy rodzimi i zachodni nazywają go nacjonalizmem polskim. Karolina Lanckorońska, sukcesorka arystokracji, warstwy najbardziej przecież odpowiedzialnej za śmierć Pierwszej Rzeczypospolitej, ale i zasłużonej w późniejszych bojach o odzyskanie niepodległości, a przez władców PRL prawie unicestwionej, napisała we wspomnieniach z Ravensbrück: „czułam tak bardzo intensywną wdzięczność wobec Stwórcy za przynależność do narodu, który w rozpaczliwej walce o własny byt broni zarazem wszystkich najwyższych dóbr ludzkości” I dodaje: „Niemców, którzy mają ze wszystkich narodów najwięcej pychy i najmniej dumy, nic u nas bardziej nie złościło niż właśnie owa wrodzona duma, którą nazywali impertynencją, choć im głęboko imponowała. Nie pamiętam, którą z dziewcząt spotkał zarzut: «niech pani nie będzie taka bezczelna tylko dlatego, że nosi literę P»”.
Temat stokroć ważniejszy od przedmiotu żebraniny: poparcie Wielkiej Brytanii w staraniach (domaganiach się) Polski o zainstalowanie na naszych ziemiach stałych baz natowskich - był, owszem, podejmowany, lecz nie wywoływał większej reakcji premiera Davida Cameron, który, jak wiemy, był w Warszawie 5 bm.
Wcześniej, pod koniec stycznia, uczestniczyłem w konferencji naszej koleżanki Elżbiety Królikowskiej-Avis poświęconej dylematowi, czy Wielka Brytania jest naszym przyjacielem, czy li tylko doraźnym sojusznikiem. Słuchając tej erudycyjnej wypowiedzi, odpowiadałem sobie w duchu: ni sojusznik, ni przyjaciel, partner nolens volens…
I następnego dnia (28 stycznia) przeczytałem w dzienniku „Rzeczpospolita” komentarz Jerzego Haszczyńskiego „Legenda o stałych bazach NATO w Polsce”. Autor zwraca uwagę, że dla polityków zachodnich ważniejsza od problemu usytuowania na stałe baz Sojuszu Północno-Atlantyckiego w Europie środkowowschodniej jest wierność porozumieniu NATO z Rosją, zawartemu w 1997 r., które gwarantuje, że żadnych obcych sił i środków nie będzie w tym miejscu kontynentu. „Moskwa, wywodzi autor, zdążyła już kilkakroć podeptać to porozumienie, ale jej – jak widać - wolno więcej”. Natomiast tuż przed przyjazdem premiera W. Brytanii Andrzej Talaga opublikował w tej samej gazecie niewielki artykuł „Sojusz z wytwornym egoistą”. Nic dodać, ni ująć. Autor przypomina nadto słowa lorda Palmerstona, że Wielka Brytania nie ma stałych przyjaciół, natomiast ma stałe interesy. „Mimo swej wspaniałości nie nadaje się na naszego strategicznego sojusznika i wcale nie chce nim być”.
Raz w tylko w naszych dziejach Anglia zwarła sojusz wojskowy – połowicznie dotrzymany - z Polską. Niektórzy historycy podziwiają kunszt dyplomatyczny ministra Józefa Becka, że zdołał skłonić Anglię do takiego aliansu.
Rzeczpospolita nigdy nie interesowała Albionu. Owszem, raz nie licząc września 1939 r., podjęła wobec nas działania, wszelako nie polityczne, a – powiedziałbym – religijne o niedoszłych skutkach politycznych. Historycy powszechnie nie mówią o tym, że w 1656 r. w Radnot, w dzisiejszej środkowej Rumunii, zebrało się kilku antydżentelmenów: książe Siedmiogrodu, książe Prus (jeszcze wtedy stanowiących lenno Rzeczypospolitej), przedstawiciel króla szwedzkiego, dwaj poddani króla polskiego, renegaci Bogusław Radziwiłł oraz Bohdan Chmielnicki - i usiłowało unicestwić Rzeczpospolitą, podzielić się jej ziemiami niczym żołnierze rzymscy powyrywali dla siebie części z szaty ukrzyżowanego Jezusa. Sekretarzem posiedzenia, w wyniku którego powstał traktat rozbiorczy, był Amos Komeński, Czech, wyznający religię braci czeskich, bliską arianizmowi, mieszkający wcześniej w Lesznie, otoczony szacunkiem Polaków i opieką magnata Leszczyńskiego. Oczywiście ktoś musiał finansować utrzymanie licznej służby spiskowców i obserwatorów. Koszty, na pewno niemałe, całego przedsięwzięcia pokrył wspaniałomyślnie Oliver Cromwell, po ścięciu króla dyktator republiki angielskiej nader kruchej, która zaraz po jego śmierci (1658) stała się na powrót królestwem. Cromwell nienawidził papistów. Los polityczny Rzeczypospolitej niewiele go obchodził, natomiast dążył usilnie, żeby to państwo terytorialnie największe w Europie było jednolicie protestanckie, stąd jego hojność w finansowaniu tego rozbiorczego konwentyklu.
I właśnie wtedy, finansując pierwsze, na szczęcie teoretyczne, rozbiory Polski Anglia po raz pierwszy zainteresowała się nami.
Do dziś Wielka Brytania nie chce zajmować się innymi podmiotami politycznymi, bliska jest jej jedynie Ameryka; można by rzec, że odczuwa wobec niej swoisty serwilizm i bez zgody Stanów Zjednoczonych nie przedsiębierze w polityce międzynarodowej nic poważnego. Dopóki więc USA stanowczo, wbrew Rosji, nie założoną u nas swych stałych bez wojskowych, dopóty Albion i Niemcy będą przeciwne tym projektom. Te państwa, łącznie z rządzonymi przez Obamę Stanami Zjednoczonymi, boją się Rosji aż do zatracania godności, zdolności dyplomatycznych, instynktu samozachowawczego, rozsądku, lojalności wobec sojuszników z NATO i UE.
Pobyt Davida Camerona w Warszawie dobitnie, mimo wielu gestów kurtuazyjnych, potwierdził tę prawdę, z której zdaje sobie sprawę jedynie część zdrowej elity polskiej. I nie łagodzi goryczy fakt, że Cameron jest konserwatystą. Polityków (i publicystów) konserwatywnych Wielkiej Brytanii – i Polsce - nigdy nie brakowało...
Nie oczekujmy od Albionu niczego, tak samo jak od Francji i Niemiec. Pozostaje jedynie nadzieja, że może w USA republikanie odzyskają władzę i objawi się ktoś na miarę Wilsona czy Reagna, wtedy Wielka Brytania, po opuszczenie UE, odczuje swą izolację na kontynencie i sama zechce stać się naszym sojusznikiem doraźnym, ale może już niewiarołomnym.
Ameryka nie zatraciła jeszcze - tak, j e s z c z e - swego idealizmu. Ona przed dziesięcioleciami, abstrahując od prezydentury Roosevelta, była jak niegdyś Rzeczpospolita orędowniczką wolności. Niektórzy Amerykanie wciąż pamiętają Kościuszkę i Puławskiego. Na przykład kilku amerykańskich żołnierzy po I wojnie światowej poczuło się do obowiązku spłacenia nam w imieniu całego swego narodu honorowego długu wdzięczności za tych bohaterów polsko-amerykańskich i zaciągnęło się do wojska polskiego podczas wojny bolszewickiej. Powstała z tego wzruszająca książka „Dług honorowy”; prochy poległych w 1920 r. lotników amerykańskich spoczywają na cmentarzu lwowskim....
Acz w londyńskiej defiladzie zwycięstwa po II wojnie światowej nie wzięli udziału lotnicy polscy, bez których obrona Anglii w 1940 r. byłaby, eufemistycznie mówiąc, o wiele trudniejsza. Nie zostali na nią zaproszeni, bo nie życzył sobie tego Stalin. Wielka Brytania to więc ani nasz przyjaciel, ani sojusznik - ot, dzisiejszy partner z konieczności w Unii Europejskiej.
Jacek Wegner