Jaki impuls pobudził Wiesława Łukę do przeprowadzenia wywiadu z Wacławem Sadkowskim? Przecież to, że jest z nim po imieniu, co niemal ostentacyjnie akcentuje, nie tłumaczy ani zamierzenia, ani treści rozmowy.
Chociaż może się wydawać, że pretekstem do niej jest ukazanie się książki Sadkowskiego „Rozdroża miłości” o Guillaumie Apollinare’rze. Wszelako byłoby to mylne wrażenie, jako że Wiesław Łuka oprócz pierwszego, inicjującego wywiad akapitu do tego utworu już nie powraca, natomiast pozwala Sadkowskiemu opowiadać o swym dorobku pisarsko-redaktorskim.
Lecz jest w tych opowieściach kilka luk. I co najgorsze - brakuje rzetelnej wiedzy Łuki o bohaterze rozmowy, A może dziennikarz z premedytacją udaje, że jej nie ma? W ogóle przeprowadza wywiad na klęczkach, to znaczy zapisuje bez żadnego dystansu wszystko, co mówi jego idol. Dorzucam więc najpierw kilka wiadomości błahych, później przejdę do ważnych. Otóż Sadkowski nie mówi, że na przełomie lat 60 i 70. był publicystą w dwutygodniku „Współczesność”. A tam go poznałem. Na zebraniach zespołu nie wychwalał się tak, jak teraz; sprawiał wrażenie publicysty zrównoważonego, skromnego i wypowiadał się zawsze rozumnie oraz konkretnie. Był z nieznanych powodów mi życzliwy i rekomendował różnym instytucjom dziennikarskim czy paramedialnym, gdzie pisaniem mogłem dorobić do zawsze najniższej pensji i wycen. Za te gesty jestem mu wdzięczny. Nie wiedziałem, że po likwidacji „Współczesności” stał się szpiclem SB, był nim od 1972 – do 1988 r.
Na początku lat siedemdziesiątych władza pezetpeerowska utworzyła dlań miesięcznik „Literatura na świecie”. Jak na pismo elitarne w PRL miała niebywale wysoki nakład trzydziestopięcio-, czasami stutysięczny. Partia rządząca nagradzała swych najwierniejszych i zasłużonych towarzyszy powołując dla nich lukratywne instytucje. Tak pojawiły się Polska Agencja Informacyjna, dublująca zasłużoną Polską Agencję Prasową kaleką dziedziczkę tradycji przedwojennej Polskiej Agencji Telegraficznej; Krajową Agencję Wydawniczą, konkurującą z wydawnictwami książkowymi, które też były bez wyjątku państwowe („krajowe”). Na tej fali nagradzania najwierniejszych twórców „kultury socjalistycznej” mnożyły się, dla nich, i periodyki, np. „Perspektywy”, właśnie miesięcznik Sadkowskiego o tytule niezbyt urodziwym, ciężkim, powiedziałbym akademickim w najgorszym tego słowa znaczeniu. Ale nic to -. Sadkowski jest inteligentny, zna obce języki, niech pracuje jeszcze wydajniej niż w liberalizującej „Współczesności”, którą zresztą na początku lat siedemdziesiątych zamieniono, z dość dogłębną wymianą zespołu, na tygodnik „Literatura”, nominalnie kierowany przez Jerzego Putramenta, a faktycznie przez byłego stalinowca Gottesmana. Łatwo było się domyśleć, że „Literatura na świecie” to synekura dla Sadkowskiego za jego socjalistyczną (czytaj: propeerelowską) postawę polityczną, której nieraz dawał wyraz na zebraniach zespołu „Współczesności”. Ale, myślałem, bezwzględna większość moich kolegów po fachu czynnie akceptuje, by utrzymać się w tym zawodzie, „przewodnią rolę PZPR”. Nie dziwił przeto niespodziewany awans Sadkowskiego, tym bardziej że partia nie miała w mediach tak wielu zdolnych jak on serwilistów.
Po likwidacji „Współczesności” pracowałem ponad dwa lata (1972-1974) w „Kulturze”, z której już po śmierci Janusza Wilhelmiego zostałem wskutek zatargu politycznego z Romanem Bratnym wyrzucony. Na zebraniu zespołu pozbawienie mnie etatu uzasadnił Maciej Wierzyński konstatacją, że moje teksty są zbyt radykalne. Wówczas, pamiętając o życzliwości, jakiej dostępowałem od Sadkowskiego, postanowiłem z jego miesięcznikiem nawiązać ścisłą współpracę, żeby zarobić trochę z wierszówek. Pierwszej i jedynej mojej recenzji z książki przetłumaczonej z francuskiego na polski Sadkowski jednak nie wydrukował, a zwodził w rozmowach telefonicznych, że to uczyni. Coś radykalnie się zmieniło – on wyzbył się dawnej do mnie przychylności, ja zaś coraz powszechniej zyskiwałem opinię osobnika nieprzyjaznego państwu ludowemu.
W Stowarzyszeniu Autorów ZAiKS działała w latach siedemdziesiątych tzw. Agencja Autorska, która drukowała broszury o współczesnych pisarzach polskich, były one tłumaczone na języki obce i dystrybuowane na Zachodzie. Napisałem dla tej instytucji broszurkę o Tadeuszu Konwickim. Zaraz po roku o 1989 redaktorki owej Agencji Autorskiej, po której dzisiaj nie ma śladu, zaproponowały, żebym napisał ponownie o tym twórcy, wszak jego dorobek zwiększył się o kilka arcyważnych pozycji publikowanych wcześniej w Podziemiu kulturalnym. Nadałem jej tytuł „Konwicki – czarodziej naszego losu”. Ponieważ było to tuż po zniesieniu cenzury, opublikowano także wersję polskojęzyczną. Maszynopis przed drukiem przedłożono do recenzji Wacławowi Sadkowskiemu, od 1988 r. dyrektorowi „Czytelnika” (hojność partii wobec swych sług działała – działa – jeszcze zza grobu), który zdyskwalifikował opracowanie. Głównym jego zarzutem było stwierdzenie, iż wprowadzam fałsz historyczny pisząc, że walka partyzancka żołnierzy postakowskiej i postwinowskiej konspiracji trwała jeszcze do początków lat sześćdziesiątych. Redaktorki wiedziały, że to prawda i podpisały broszurkę do druku.
A ja nie mogłem zrozumieć postępowania Sadkowskiego od czasu redaktorstwa „Literatury na świecie”. Zracjonalizowałem je stosunkowo niedawno dzięki Joannie Siedleckiej, której wiekopomną zasługą dla polskiej duchowości są książki o donosicielach w naszym i literackim środowisku. Przede wszystkim „Liryka. Bezpieka wobec literatów” (2008), gdzie w rozdziale „Pięciotomowa teczka pracy <Olchy>” na str. 241 - 280 wydrukowane jest zdjęcie z podpisem: „Wacław Sadkowski. Fot. Włodzimierz Wasyluk”. Ekspozycję tego rozdziału stanowi cytat z opinii płk. Krzysztofa Majchrowskiego: „Konsultant <Olcha> – krytyk literat, tłumacz, jeden z redaktorów naczelnych czasopisma literackiego, aktywny uczestnik frontu kulturalnego partii - jest sprawdzonym i obiektywnym źródłem informacji, udzielającym pomocy naszym służbom od wielu lat, posiadającym duże umiejętności wyprowadzania właściwych wniosków i ocen w zakresie interesujących nas zjawisk (…) nieobce są mu układy personalno-polityczne ze środowiskiem twórczym”. Joanna Siedlecka zaś wywodzi: „Większość konsultantów ograniczała się do <recenzji>, ekspertyz, <Olcha> natomiast był przede wszystkim doradcą-taktykiem i strategiem SB, który podpowiadał jej, w jaki sposób, jakimi metodami utrzymywać kierowniczą rolę partii w <pionie kultury>. Jak <pacyfikować, neutralizować>, czyli wykańczać literacką opozycję i zachodnie <ośrodki dywersyjne>, na czele z paryską <Kulturą>. Sadkowski <charakteryzował> zachodnich dyplomatów, pogrążył Janosa Barabasa, węgierskiego korespondenta, demaskował Jana Kotta jako „pupilka międzynarodowego antykomunizmu”, wskazywał, kto wyraża syjonistyczne sympatie, systematycznie donosił m. in. na Hertza, Zimanda, Hena, Rymkiewicza, Nowakowskiego, Bratkowskiego, i wielu, wielu, innych twórców.
A dziś „idzie w zaparte”, publicznie nie przyznaje się do delatorstwa. Mieszkamy blisko siebie, patrzy na mnie jak ślepiec niewidzącymi oczami. Kiedyś zrazu niezauważenie usiadł w autobusie koło mnie. Zapytałem, czy ma wyrzuty sumienia, że donosił. Odpowiedział: „żałuję, że na pana nie doniosłem”. Odpowiedziałem - tylko dlatego że w perspektywie pańskiej działalności donosicielskiej byłem za małym pionkiem.
Siedlecka tak kończy wiadomości o tym arcyszpiclu, że zachowuje się, „jak większość zdemaskowanych konfidentów, z arcybiskupem Wielgusem i księdzem Malińskim na czele, bo ich chyba uczono, żeby w razie wpadki absolutnie wszystkiemu zaprzeczać. Przypominano, że tak jak w mafii, obowiązuje bezwzględny nakaz omerty. Wykorzystując sytuację, w której nikt zdrady nie potępia, stwierdzając z oburzeniem, że jego teczki <spreparowano w ubeckich laboratoriach w celach, których można się tylko domyślać> (…). Do rangi symbolu urasta też fakt, że to właśnie Wacław Sadkowski w roku 2007 wybrany został przez kolegów pisarzy na wiceprezesa Związku Literatów Polskich, istniejącego wyłącznie dzięki państwowym dotacjom, czyli naszym podatkom”.
A o czym świadczy to, że Wiesław Łuka przeprowadził wywiad z człowiekiem z esbeckiej mafii i opublikował tę rozmowę na naszym portalu? Czy to zapowiedź, że będzie się tu wkrótce czytać wypowiedzi żyjących jeszcze szpiclów lub dytyramby na cześć zmarłych donosicieli literackich i dziennikarskich? Ten wywiad z Sadkowskim to groźny precedens. Wśród nazwisk wielce szanownych koleżanek i szanowanych kolegów piszących tutaj mogą pojawiać się Koźniewscy, Kuśniewicze, Szczypiorscy… Czy koledzy piszący na naszym portalu też są jak ja zawstydzeni, że obok ich nazwisk pojawia się donosiciel, wysoki fachowiec tej branży, jak go razem z Koźniewskim nazywa Siedlecka, który wedle niej wyrządził wielkie szkody i ludziom, i godności polskiej kultury?
Wiesław Łuka rozmawiał z człowiekiem z mafii konfidenckiej, ponieważ jest dziennikarzem dyspozycyjnym wobec określonych kręgów społeczno-politycznych i na dodatek nieudolny. Jak bowiem można napisać wywiad bez tytułu, który został zastąpiony streszczeniem rozmowy? Tego Łuka uczy adeptów dziennikarstwa? A nie uczy, że przed wywiadem dziennikarz musi osiągnąć optymalną wiedzę o rozmówcy i nie wolno tą wiedzą manipulować?
Kilka lat temu w „Forum Dziennikarzy”, redagowanym podówczas przez kol. Stefana Truszczyńskiego, zamieściłem był artykuł o negatywnych konsekwencjach zmiany dyrekcji Instytutu Dziennikarskiego Uniwersytetu Warszawskiego wskazując przykłady, bez podania nazwisk, ale za to z cytacjami nieudolności pisarskiej nowych dydaktyków warsztatu dziennikarskiego. W kolejnym numerze ukazał się tekst Wiesława Łuki wychwalający pod niebiosa poziom uniwersyteckiego kształcenia adeptów naszego zawodu, wszelko bez ż a d n y c h konkretów, autor wyrażał same opinie. A opinie bez uzasadnień każdy, niekoniecznie nieudolny czy nieuczciwy dziennikarz, może formułować wszelkie i o wszystkim. Powtarzam więc pytanie, od którego rozpocząłem niniejsze rozważania: jaki impuls pobudził Łukę do napisania tej i takiej apoteozy dydaktyki dziennikarskiej na UW?
W takim razie mam prawo zapytać – a teraz z czyjego polecenia Wiesław Łuka upublicznia wywiad z człowiekiem, którego miniona działalność publiczna budzi oburzenie każdego uczciwego dziennikarza i pisarza, ba – człowieka każdego zawodu? I na domiar, jakby chciał nas sprowokować, czy do cna zdezorientować, w owym streszczeniu wywiadu, zamiast tytułu, wywiadu z wieloletnim szpiclem używa sformułowań „wzajemne szpiegowanie”, „donosicielstwie dawnych studentów polonistyki” etc.
Tymczasem ani słowa o szpiclowaniu swego rozmówcy – tak to w dziennikarstwie również objawia się niemoralność.
Jacek Wegner