Najpierw nie rozumiałem, później się dziwiłem. A wreszcie chyba pojąłem. Redaktor naczelny dziennika „Rzeczpospolita” uprawia publicystykę „klerkowską”, sprzeczną z samą istotą tego pisarstwa Zamiast napisać wprost, jak formułuje się opinie, myśli, oceny w publicystyce bez żadnej przydawki, to dzieli włos nawet nie na czworo, a na dziesięcioro. Uważa, iż torturowanie w ogóle, nawet zbrodniarzy, jest niezgodne z chrześcijańskim systemem wartości. A może jednak, pyta zgoła po machiavelliowsku retorycznie, jest, owszem, dopuszczalne w celu wydobycia zeznań o zamiarach dokonywania dalszych zbrodni? Napisał był bowiem w rubryce „Komentarze” na drugiej stronie swego pisma (10 grudnia 2014 r.) w „Nie ma zgody na tortury”: „…z jednej strony mamy przekonanie o doskonałej rozdzielczości dobra i zła, względy słuszności moralnej, poczucie, że prawa człowieka to niekwestionowany dorobek naszej cywilizacji, a z drugiej - cynicznych zbrodniarzy, kompletnie nieliczących się z kwestiami moralnymi, atakujących fundamenty naszego świata, rozsiewających zło”. I kończy te rozważania opinią na szczęście nieco bardziej jednoznaczną: „…tortury raz w świetle prawa usprawiedliwione mogą tylko rozpętać piekło niekończących się powtórzeń”. To prawda, ale ratują niepoliczalną ilość ludzi, których mogą zabić ci, co bez tortur nie zdradzą zbrodniczych zamierzeń swych kontynuatorów. A na dodatek, jak wieść niesie, niektórzy z torturowanych terrorystów domagają się odszkodowań pieniężnych - za zabijanie, których skutkiem były zadawane im tortury Powstaje, więc rzeczywiście jakieś, powiedziałbym, infernalne perpetuum mobile. Ale tego redaktor naczelny w owym komentarzu już nie dostrzega. Po co tak skrajnie patrzeć na rzeczywistości, niech to czynią, jeśli umieją, inni w jego gazecie. Jemu najlepiej unikać wszelkich polityczno-aksjologicznych ekstremizmów, udawać klerka…

Chociaż wychodzą mu czasami z komputera konkluzje skrajne. Po nominacji Donalda Tuska na przewodniczącego najwyższej instancji wspólnoty europejskiej uniesienie patriotyczne redaktora naczelnego przysłoniło wszelkie proporcje i rozsądek, toteż zawyrokował, że to największa chwała Polski od czasów jagiellońskich. Tymczasem wewnątrz tego samego numeru Łukasz Warzecha zdeprecjonował tę nominację Tuska. Pisałem o tym na tym portalu uznając ten chwyt, że redaktor naczelny opiniuje diametralnie odmiennie do swych publicystów, za dobry może(?) przykład tworzenia numerów „bezstronnych”.

Czy zabieg ten staje się taktyką tej opiniotwórczej gazety? Każdy nowy numer „PlusaMinusa” otwiera tzw. wstępniak, jest to najczęściej rozbudowany komentarz zjawisk, które w całym dodatku sobotnio-niedzielnym stanowią główny nurt dociekań publicystycznych. Jest to kontynuacja starego, dobrego zwyczaju naszego dziennikarstwa prasowego, o ile owe artykuły wstępne nie są, a bywają, zbyt długie i przez to nużące.

A więc na przykład temat przewodni numeru z ostatniej soboty-niedzieli listopada to fundament naszej kultury – chrześcijaństwo zagrożone nie tylko przez inną cywilizację, ale nade wszystko przez nas samych.

Redaktor naczelny najpierw swym zwyczajem rozszczepia włos na dziesięcioro, w końcu po przydługawym wywodzie, aż do znudzenia czytelnika, zastrzegając się iż to, co pisze „to wyraz osobistego przekonania, że siła naszej cywilizacji, siła kultury, która jest podstawą naszego myślenia o społeczeństwie, ekonomii czy polityce, nie może abstrahować od aksjologii chrześcijaństwa”. Czytelnik po tym „wyrazie osobistego przekonania” a także po sposobie ewokacji w wyżej przywołanym komentarzu o torturach może pomyśleć, że autor mizdrzy się do niego albo nie jest pewny swych konkluzji, albo prowadzi jakąś grę.

Wrażenie takie uprawdopodobniałby sposób, w jaki autor pisze (PlusMinus z ostatniej soboty-niedzieli listopada) o Twórcy chrześcijaństwa. Nie nazywa Go Jezusem, czy tym bardziej Chrystusem, bo imię to pochodzi z greckiego i oznacza Zbawiciela, natomiast stosuje charakterystykę absolutnie świecką, by nie rzec, a- czy nawet antychrześcijańską: „pewien żydowski prorok z Nazaretu” ufundował na jerozolimskiej Golgocie nielubianą dziś religię. Jeśliby istotnie, jak niby powinno wynikać z tego artykułu wstępnego, redaktor naczelny broni chrześcijaństwa i jako religii, i jako kultury, to Jezusa musiałby nazywać nie „prorokiem”, małą literą, natomiast być określany, jak od ponad dwóch tysięcy lat mówią o Nim wszyscy chrześcijanie: Syn Boży, Mesjasz, Zbawiciel (Chrystus właśnie). Czy redaktor naczelny jest świadom, jakie byłyby konsekwencje, gdyby w kraju kultury muzułmańskiej, w opiniotwórczym periodyku pisał o Mahomecie prorok małą literą? Tu natomiast, w kręgu naszej kultury, można bez żadnych skrępowań nazywać Jezusa po prostu prorokiem, „pewnym prorokiem z Nazaretu”, bo autor wstępniaka nie wierzy w Jego boskość. Ma prawo i nikt oraz nic nie może go tego prawa pozbawić. Lecz nie ma prawa używać publicznie formuł drażniących uczucia religijne czytelników swej gazety, tym bardziej że na jej łamach jego publicyści dają wyraz swej religijności chrześcijańskiej. To już nie „publicystyka obiektywna” ani „bezstronny”, „otwarty profil” gazety – to przejaw patologicznej aksjologii medialnej. Podejrzewam, że te meandry myślowe w tej gazecie to wynik - na pewno nieuświadomiony – postawy redaktora naczelnego, który unika ekstremizmów, radykalizmów, skrajnych ocen, jednoznacznych opinii, a zarazem obawia się, żeby wierni odbiorcy dawnej „Rzeczpospolitej” nie zrazili się do niej jej nadmiernym liberalizmem czy zbytnim dogmatyzmem albo kłamstwem, które odstręczają ich od innych mediów. Stara się tedy być kimś podobnym do liberała, ale nie liberałem – przybiera, bezwiednie!, pozę klerka.

Klerkizm to, jak wiadomo, międzywojenny nurt kultury francuskiej, zapowiedź, by tak skrótowo powiedzieć, nieskrajnego liberalizmu, nihilizmu politycznego postulującego podporządkowanie życia jednostkowego i publicznego rozumowi i doznaniom estetycznym (bardzo by nam się dzisiaj przydał szczególnie ten drugim imperatyw). Twórcą i pierwszym (a na tę skalę ostatnim) wyrazicielem klerkizmu był Julian Benda, autor m. in. dwu głośnych książek z lat dwudziestych i trzydziestych ubiegłego wieku: „Zdrada klerków” i „Młodość klerka”. W Polsce klerkiem chciał być Karol Irzykowski…

Napisałem „chciał być”, ponieważ dążność do bycia klerkiem w określonym czasie i przestrzenni kulturowej - a nie egzystujemy nigdzie indziej, jak właśnie konkretnie - jest moim zdaniem niemożliwa do osiągnięcia. Skutkuje, owszem, czasami nawet wielkimi dokonaniami, jak u autora „Pałuby” i „Dziesiątej Muzy”, ale prowadzić też może do niekonsekwencji, do pokrętności artykulacji, werbalizacji własnych przekonań, drażniącej czytelnika pisarskiej dezynwoltury, – jak u redaktora naczelnego dziennika „Rzeczpospolita”.

Jacek Wegner

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl