Obniża się stanowczo kondycja polskiego dziennikarstwa. Pokazuje to codzienność medialna, bo konkursy (z głównym, tym SDP-owskim) mówią co innego. Tyle, że tam uczestniczą również media lokalne, a na co dzień każdy obcuje z tzw. mainstreamem. I tu dzieje się źle.

Dziennikarz, zwłaszcza wzięty, który marzy o sukcesie zawodowym (i finansowym) coraz rzadziej jest informatorem opinii publicznej lub kontrolerem władzy. Kim natomiast jest? Pracownikiem „frontu ideologicznego”, wypełniającym „frontowe” zadania: manipulację, uczestnictwo w nagonkach, fałszowanie rzeczywistości, „biały PR” obozu władzy bez względu na sytuację w kraju… Nie ma powodów wymieniać więcej.

Podział środowiskowy (a tak naprawdę polityczny) jest głęboki i dalece niesymetryczny. Dziennikarstwo „salonowe” to tysiące żurnalistów skupionych w setkach gazet, stacji radiowych i telewizyjnych. Dziennikarze opozycji, czyli prawicowcy i ich media, rosną co prawda w siłę, ale powoli i daleko im jeszcze do potęgi ich przeciwników. Toteż, choć robią zdecydowanie lepszą robotę, są profesjonalistami ceniącymi etykę zawodu bardziej niż przywileje władzy, ich głos przedziera się do opinii publicznej powoli, a do tego jest zagłuszany (zakrzykiwany) 24-godzinnym jazgotem mainstreamu.

Nie lepiej ma się sprawa z jedną z istotnych sfer życia i misji dziennikarskiej – z polemiką. Tu skaczą  sobie do oczu nawet medialni sojusznicy. Wystarczy, by pojawiła się naprawdę ważna, bulwersująca i kontrowersyjna sprawa – na przykład Smoleńsk, Ukraina, afera podsłuchowa, sprawa prof. Kieżuna – i nie masz już sojuszników, a zaciekłych wrogów. Skutek? W miejsce argumentów pojawiają się pyskówki, w miejsce dowodów – epitety, zamiast analizy i wyjaśniania stanowisk oblepia się przeciwnika wrednymi etykietami.

Przykład idzie „z góry” – to znaczy od mediów głównego nurtu. To zapewne jakaś skaza charakterologiczna jeszcze z czasów początków „transformacji” (którą ja osobiście nazywam „ustawką”), że ci, którzy w tamtych czasach, 25 lat temu, budowali u nas nowy ład polityczny, a więc i medialny, nigdy nie byli w stanie znieść innej niż własna argumentacji, a na krytykę reagowali furią i pianą na ustach. Wtedy, gdy konkurencja medialna była słabiutka (o ile w ogóle była), owa furia i piana miały postać łagodniejszą. Dziś mamy do czynienia z formalną wojną medialną, w której nie ma złych środków – ale tym samym nie ma też przyzwoitości, etyki zawodowej, dążenia do ustalenia prawdy (a jedynie ona jest ciekawa…). Co pozostaje? Czekać na werdykt historii – ale przecież i on może być interpretowany na różne sposoby. Ileż to roboty – nazwać klęskę sukcesem?! Obecna władza ma np. wyłącznie sukcesy – a nagłaśniają je usłużni dziennikarze, którzy przy okazji marginalizują wypowiedzi opozycji: ludzi polityki i ludzi mediów.

Toteż na tym odłamie środowiska dziennikarskiego, któremu wciąż drogie są zasady etyczne, przypisane do tego zawodu, spoczywa dziś obowiązek przełamywania medialnego monopolu kłamstwa i manipulacji mainstreamu. Po ostatnim zjeździe sprawozdawczo – wyborczym SDP pojawiły się na stronach Stowarzyszenia wezwania do „zasypania podziałów”, do „rozmowy przy wspólnym stole”, do tego, żeby się wreszcie przestać dzielić… Tyleż to szlachetne i słuszne, co… naiwne. Podziały nie znikną – i znikać nie muszą. Nie one są problemem, a to, co z tych podziałów wynika: dla środowiska i dla Polaków. Jak te podziały funkcjonują na co dzień i jakie przynoszą efekty. A poza tym jest jeszcze jednak drobna sprawa: do tanga trzeba dwojga. Czy ci, którym wciąż wydaje się, że będą dyktować krok, tempo i rytm w tańcu (bo są „po prostu lepsi”), zechcą uznać, że ich partnerzy też umieją tańczyć?

 

Wojciech Piotr Kwiatek

 

 

Udostępnij
Komentarze
Disqus

Jest to archiwalna wersja portalu. Nowa wersja portalu SDP.pl, dostępna pod adresem: https://sdp.pl