„Zwijanie się” „Rzeczpospolitej” symbolicznie obrazowała zawartość bożonarodzeniowej paczki, którą otrzymywał każdy pracownik. W latach 1996 - 1999 był w niej olbrzymi indyk, dwie butelki niezłego wina, kawał doskonałego łososia i słodycze. Z każdym kolejnym rokiem ptak był coraz mniejszy, wino coraz kwaśniejsze, łosoś zniknął i słodycze też. W końcu i paczka zniknęła.
Umówiłem się z redakcją portalu SDP, że napiszę tak bardziej osobiście o mojej starej „Rzepie”. Nie będą to jednak jakieś letnie i ciepłe wspominki, tylko historia, która zaskakująco bliska temu o czym tu od kilku miesięcy piszę, czyli internetowym walcu, który wyrównuje stare media.
„Rzeczpospolita”, działania jej dawnego kierownictwa i redakcji to przykład serii podręcznikowych błędów, na podstawie których można wykładać przedmiot pt. „Jak prasa przegrała cyfrową rewolucję”. W przypadku „Rz” dochodzi do tego jednak też trochę specyficznie polskiego, a nawet politycznego kontekstu, bo wydająca gazetę spółka Presspublica była podmiotem częściowo państwowym.
My, pracujący tam dziennikarze, nie lubiliśmy, gdy ktoś tego powodu mówił o „Rzepie” jako o gazecie „rządowej”. W codziennej pracy redakcji nie miało to znaczenia. Nie odczuwało się w pracy na co dzień żadnej presji związanej z państwowym udziałowcem, jeśli nie liczyć różnych incydentów, takich jak głupawka z wstawianiem do gazety ciała obcego tzw. „kolumny rządowej”, za czym stał niejaki Strąk (człowiek premiera Waldemara Pawlaka). Pamiętam, że naczelny Dariusz Fikus zabronił na zebraniach redakcyjnych wypowiadać się na temat tego, żenującego w każdym sensie, czegoś.
Jednak na co dzień ta połowiczna „państwowość” „Rzeczpospolitej” nie miała wielkiego wpływu na naszą dziennikarką pracę. Przynajmniej ja tego nie odczuwałem. Faktem jednak jest, trudnym do zaprzeczenia, że to właśnie struktura własnościowa załatwiła ostatecznie naszą gazetę. To ona była zarzewiem największych jej problemów, a konflikt udziałowców, który się z tej struktury zrodził, w kluczowym dla rozwoju „Rz” momencie, doprowadził ostatecznie tytuł do obecnego stanu, nazwijmy to eufemistycznie, „miniaturyzacji”.
Używam tego słowa, bo nie chcę wyżywać się na obecnych właścicielach tytułu i redakcji. Wprawdzie pozwoliłem sobie na forum starych „Rzepowców” kąśliwie skomentować wynikające z marcowego komunikatu ZKDP dane, że „Rzeczpospolita” zanotowała roczny spadek sprzedaży o jedną trzecią. Jednak teraz tego żałuję. Nie dlatego, że Gremi wystosowało sprostowanie, a ZDKP wyjaśnienie i w końcu nie jest dla mnie jasne, jakie te wyniki tak naprawdę są. Ale dlatego, że przypomniałem sobie, że ani Grzegorza Hajdarowicza, ani ekipy Bogusława Chraboty, nie należy obarczać winą za coś, co zostało przegrane już dwie dekady wcześniej, kiedy nikomu z tych panów (i pań) zapewne nie przychodziło nawet do głowy, że będą mieć coś wspólnego z „Rz”.
Zależy mi na tym, aby ta moja „Rzepa” story nie była ona zanadto upolityczniona. Pracowałem w „Rzeczpospolitej” do kwietnia 2006 roku, a więc odszedłem na kilka miesięcy przed objęciem stanowiska redaktora naczelnego przez Pawła Lisickiego. Nie wiem, jak tam było, gdy on kierował redakcją. Zupełnie nie są mi znane „od wewnątrz” czasy, gdy tytuł przejmował Hajdarowicz. Obserwowałem jedynie wyniki sprzedaży, zastanawiając się jak nisko może to jeszcze zejść. Trzeba przyznać, że zmniejszenie formatu za czasów Lisickiego dało przez pewien okres wzrost sprzedaży egzemplarzowej. Nie było jednak trwałe odwrócenie tendencji.
Czasami dyskutowałem ze „znawcami”, tłumacząc, że upatrywanie przyczyn upadku „Rzeczpospolitej” w jakichkolwiek zmianach politycznego profilu w ostatnich latach to nieporozumienie. Te nonsensy powielają ludzie, którzy „Rz” nie znają, albo ci, którzy ją znają, ale zapiekli się w swoich personalnych animozjach, że widzą tylko to, co chcą widzieć. Tego, co zostało przegrane przez „Rzepę” w ostatnich latach XX wieku, nie mógł już wygrać ani Lisicki, ani Chrabota, ani Hajdarowicz. Było po prostu za późno.
Jak nie złapaliśmy gorączki dot.comowej
W 1996 roku, trochę pod wrażeniem tego co ujrzałem w Stanach Zjednoczonych, podczas pobytu stypendialnego, trochę z niechęci do dziennikarskiego zajmowania się jałową polską polityką, zaangażowałem się w projekt „Rzeczpospolitej Online” – budowy na owe czasy niezwykle nowoczesnego i ambitnie pomyślanego również jako projekt biznesowy serwisu internetowego gazety.
Inicjatorem tego przedsięwzięcia był ś. p. ówczesny redaktor naczelny „Rz” Piotr Aleksandrowicz. To dzięki jego wsparciu i zaangażowaniu do budowy strony ludzi, którzy potem zbudowali sukces Wirtualnej Polski, udało nam się uruchomić internetowe wydanie gazety wyglądające tak, jak nikomu się wtedy, w 1997 roku, w Polsce nie śniło. Od samego początku, co wyraźnie akcentował Aleksandrowicz, zamysłem naszym było zarabianie na sprzedaży treści. „Rzeczpospolita” miała swoje atuty. Strony ekonomiczne. Strony prawne. To wszystko w postaci wyspecjalizowanych serwisów tematycznych i baz danych, miało stać się produktem, którym zdobędziemy szybko rozwijającą się sieć.
Gazeta, a właściwie, tylko jej niewielka część, była udostępniana za darmo. Początkowo jednak wymagaliśmy rejestracji, czyli niejako „płacenia” za dostęp swoimi danymi. Zakładaliśmy, że darmowe publikowanie treści to rozwiązanie tymczasowe, promocyjne i na tym etapie jedynie możliwe. Trzeba pamiętać, że nie było wtedy możliwości wygodnego płacenia w Internecie, nie istniał PayPal i jego polskie odpowiedniki. Poza tym, w pierwszych latach internautów było niewielu i o żadnej „kanibalizacji” sprzedaży gazety na znaczącą skalę nie było mowy.
Jednak już wtedy pojawiła się w redakcji niechęć do „Internetu” z tego właśnie powodu. Sprzedaż „Rzepy” zaczęła spadać już drugiej połowie lat 90-tych. Po złotych latach, gdy za czasów Dariusza Fikusa liczba sprzedanych egzemplarzy potrafiła zbliżyć się do 300 tys. gorsze wyniki były źle odbierane. O ile pamiętam nikt wtedy jeszcze nie tłumaczył tego w ten sposób, że to przejaw ogólnej, nieubłaganej tendencji, nie tylko polskiej zresztą, ale światowej. Obwinianie wówczas za to Internetu, było absurdalne, gdy się znało dzienną liczbę ówczesnych czytelników „Rzeczpospolitej Online”.
Mieliśmy jednak poważniejsze problemy. Już po ok. roku wyraźnie było widać, że nasz młody produkt wymaga inwestycji. Agora ruszyła ostro w Internet. Mam powody, by przypuszczać, że pojawienie się naszego serwisu odegrało pewną rolę w przyspieszeniu odpowiednich decyzji na Czerskiej. Ponoć Helena Łuczywo energicznie „wpłynęła” na swoich ludzi, gdy ujrzała nasz skromny produkt, ale to pewnie tylko plotki. A więc konkurencja, która miała pieniądze, zaczęła je intensywnie wydawać na Internet.
A my? Cóż. Zatrzymaliśmy się. Potrzebę dokapitalizowania było widać choćby w tak trywialnych sprawach jak konieczność wyłączenia systemu rejestracji w serwisie i „otworzenie go”, bo serwery rzepowe przestały sobie radzić z liczbą użytkowników.
Zaczęliśmy wówczas snuć różne plany. Na przykład, że „Rzeczpospolita Online” zostanie wprowadzona na giełdę jako odrębna spółka. Był to sposób na pozyskanie kapitału do rozwoju serwisu internetowego. Oczywiście, założenie było takie, że w odróżnieniu od efemerycznych startupów, które wtedy się rodziły jak grzyby po deszczu za nami stoi marka i siła wielkiej (wtedy jeszcze wielkiej) spółki medialnej. Nawet przekłucie bańki, które ostatecznie nastąpiło, nie wydawało się w tych okolicznościach zbyt straszne.
Niestety na Presspublikę w tamtym czasie nie można było liczyć. Bo czym wówczas zajmowała się owa „wielka firma medialna”? Ano państwo reprezentantów Skarbu Państwa z jednego strony, a z drugiej – norweskiego inwestora, zajmował głównie ostry konflikt personalny i wzajemne podkopywanie się. Gdy inni inwestowali, zakładali biznesy internetowe, serwisy, tworzyli nowoczesne usługi online, tworzyli system podziału tortu reklamowego w internecie, gdy stawiano fundamenty pod obecne potęgi medialnego biznesu w sieci, zarząd, reprezentanci udziałowców spółki rzepowej zajmowali się sobą. Jeden pan mówił jak bardzo nienawidzi tego drugiego pana z końca korytarza. A drugi pan publikował pod pseudonimem donos o podatkowych nadużyciach niezidentyfikowanej spółki na łamach konkurencyjnej gazety. Swoją drogą tamta publikacja to jedno z największych kuriozów w historii polskiej prasy.
Oczywiście dla tych wszystkich panów jakaś tam strona internetowa, była wówczas w ogóle nieistotna. Spółka nie podjęła zapewne wówczas, także wielu innych ważnych decyzji, ale te, o których piszę, tego jestem teraz pewien, należały do najważniejszych. Agora, która jeszcze w 1997 r. na polu cyfrowych mediów wcale jakoś szczególnie nie wyprzedzała „Rzepy”, wykorzystała tych kilka lat na zbudowanie dużego internetowego biznesu. Dlatego dziś, gdy sprzedaż samej „Wyborczej” zjeżdża w dół, firma, jako całość nie jest zagrożona. A na czym wspiera się dziś „Rzeczpospolita” oprócz samej „Rzeczpospolitej”?
Chudnący indyk
Choć w 2001-2002 roku nie miałem jeszcze tej świadomości, że „Rzepa” straciła swoją szansę (taka refleksja przyszła później), to na pewno byłem sfrustrowany tym, że plany, które mieliśmy po kolei się rozłaziły. Zmieniło się kierownictwo redakcji. Ekipa Macieja Łukasiewicza skupiła się na produkcie papierowym, nie wiedząc najwyraźniej, jak podejść do kwestii cyfrowej.
Prawda jest jednak brutalna. Ani pomysły nowego kierownictwa redakcji, ani późniejsze sukcesy dziennikarstwa śledczego „Rzeczpospolitej”, w sensie sprzedażowym, niewiele dały. Tendencja spadkowa trwała aż do wspominanego krótkiego wahnięcia w górę w czasach Pawła Lisickiego. W tamtych czasach (do 2006 r.) nikt w redakcji nie wydawał się rozumieć, co się naprawdę dzieje. Pamiętam takie spotkanie z Grzegorzem Gaudenem, który był w końcu zarówno prezesem jak i redaktorem naczelnym. Opowiadał korpo-bajki korpo-żargonem, ale nie miałem złudzeń, że ma jakikolwiek pomysł, co robić. Pomimo różnych zmian personalnych na naszym internetowym poletku, nikt już nic mądrego i odkrywczego nie proponował, choć przewijali się tacy różni mistrzowie Power-Pointa, litościwie pominę ich nazwiska.
„Zwijanie się” gazety i ogólnie całej firmy symbolicznie obrazowała zawartość bożonarodzeniowej paczki, którą otrzymywał każdy pracownik. W latach 1996 - 1999 był w niej olbrzymi indyk, dwie butelki niezłego wina, kawał doskonałego łososia i słodycze. Z każdym kolejnym rokiem ptak był coraz mniejszy, wino coraz kwaśniejsze, łosoś zniknął i słodycze też. W końcu i paczka zniknęła, ale kiedy to się stało – nie pamiętam.
Pracowałem tam jeszcze siłą rozpędu, rozglądając się za nowym zajęciem. Kilka lat wcześniej byłem zły, że nikt mnie nie słucha, że dlaczego ten czy inny pomysł, który zgłaszam nikogo nie obchodzi. Nie wszystko wiedziałem. O różnych szczegółach i smaczkach konfliktu pomiędzy udziałowcami dowiedziałem się później. Wtedy byłem pełen złości nie na tych ludzi, na których powinienem być, np. na ludzi z redakcji, którzy, jak mi się wydawało, zwalczają nas i robią nam internetowcom na złość. Wszyscy jak się okazało, byliśmy ofiarami sytuacji, z którą trudno nam było wtedy walczyć, bo dotyczyła samej „góry” naszej firmy.
W końcu znalazłem odpowiednie zajęcie i odszedłem. Gdy odchodziłem, miałem satysfakcję, że opuszczam miejsce, które mnie męczyło i dręczyło. Potem, jak to bywa, na pierwszy plan we wspomnieniach wysunęły się te lepsze rzeczy z czasu 13 lat, które spędziłem w „Rzeczpospolitej. Życie.
Po kilkunastu latach gazetę „po przejściach” przejął Grzegorz Hajdarowicz i jego spółka Gremi. Nie wiem czy zna dokładnie historię, którą opisałem powyżej. Choć przecież, nawet gdyby znał, to przecież nic nie zmieni. Jednak trudno to jego przede wszystkim obarczać winą za to, że „Rzepa” jest cieniem tej gazety, którą pamiętam z czasów Dariusza Fikusa. Powiedziałbym, że „Rzeczpospolita” pomyślana i stworzona na początku lat 90. w taki a nie inny sposób, niczym w „Autobiografii” Perfectu - „pokonała się sama”.
Mirosław Usidus