Tym razem w Rankingu Wolności Prasy, sporządzanym przez organizację Reporterów Bez Granic (RSF), Polska niemal zachowała swoje stosunkowo niskie miejsce, spadając zaledwie o jedną pozycję w stosunku do poprzedniego roku, na miejsce 59. Największy spadek nastąpił bezpośrednio po objęciu władzy przez PiS, w ocenie za rok 2015, gdy spadliśmy z 18. na 47. miejsce.
Indeks jest od tego czasu regularnie krytykowany przez stronę konserwatywną jako motywowany politycznie. Ile w tym racji? Przyjrzałem się uważnie metodologii i skrótowym wnioskom, jakie zawarto w tegorocznym podsumowaniu – a, jak wiadomo, nie jestem, mówiąc najłagodniej, zażartym obrońcą polityki medialnej PiS. Krytykowałem, również na portalu SDP, podejście partii rządzącej do państwowej telewizji, a także pomysły repolonizacji czy też dekoncentracji mediów. W innych miejscach krytykowałem działania takie jak nałożenie przez KRRiT kary na TVN na podstawie mało wiarygodnej analizy jednej ekspertki. Krytykowałem istnienie w polskim kodeksie karnym artykułu 212, a wolność słowa uważam za jedną z najważniejszych wartości. Jeśli jednak rzetelnie i uczciwie przyjrzeć się, jak powstaje Indeks Wolności Prasy, nie sposób nie dostrzec manipulacji.
Zacząć trzeba od tego, że sam ruch Polski w dół skali w ciągu ostatnich lat jest nielogiczny. Jeśli nawet uwzględnić poważne zastrzeżenia do mediów publicznych, to przecież władze publicznych radia i telewizji zostały zmienione dopiero pod koniec 2015 roku, zaś drastyczne pogorszenie jakości telewizyjnej publicystyki i zamiana „Wiadomości” TVP w program de facto propagandowy to kwestia ewolucji, rozłożonej na długie miesiące. Skąd zatem nagły zjazd Polski akurat w 2015 roku? Trudno to wytłumaczyć inaczej niż już wówczas czysto politycznie motywowanymi ocenami, pochodzącymi od dziennikarzy niechętnych nowej władzy.
Jak powstaje indeks? Punkty, przyznawane na podstawie ankiet, są przeliczane według bardzo skomplikowanego algorytmu, a to one decydują o miejscu danego kraju. Jednak fundamentem są wspomniane ankiety. Mamy więc do czynienia z najprostszą metodą manipulacji: jako że to RSF decyduje arbitralnie o tym, kto ankietę otrzymuje, więc wystarczy przesłać ją odpowiednim osobom, a otrzyma się odpowiedni wynik. Zwłaszcza w kraju takim jak Polska, gdzie podział polityczny jest bardzo ostry i przekłada się na media. Wyobraźmy sobie, że ankietę dostają Tomasz Lis z jednej, a Tomasz Sakiewicz z drugiej strony – przecież wypełnią ją tak, jakby każdy z nich żył w innym kraju. Wyślijmy ankiety wyłącznie do Tomaszów Lisów, a dostaniemy obraz ponurej dyktatury, w której rząd poluje na opozycyjnych dziennikarzy i wsadza ich do więzienia.
Do mnie w każdym razie ani do żadnego ze znanych mi kolegów dziennikarzy, RSF nigdy się nie zwrócili z prośbą o wypełnienie kwestionariusza. Może mieliśmy pecha, może jesteśmy zbyt mało ważni, a może nad dostarczeniem ankiet wyłącznie do „właściwych” rąk ktoś w RSF czuwa.
Warto przyjrzeć się samemu kwestionariuszowi. Jak przy każdej ocenie miękkiej sfery, tak i tu odpowiedzi są w dużej części kwestią subiektywnych odczuć respondenta. Mamy na przykład pytanie C3: „Czy praktykowanie dziennikarstwa jest z któregoś z następujących powodów zabraniane lub się do niego zniechęca” (podkreślenie moje) – i tu następuje kilka możliwych przyczyn, takich jak klasa społeczna czy pochodzenie. O ile zakaz to kategoria jednoznaczna, to „zniechęcanie” już taką nie jest. Ktoś może uznać, że się zniechęca, ktoś inny – że nie.
Jeszcze mniej precyzyjne jest pytanie C10: „Czy w ciągu ostatniego roku byłeś świadkiem działań skierowanych przeciwko dziennikarzom ze strony rządu, władz religijnych lub ważnych grup interesu ekonomicznego, lub grup interesu powiązanych z nimi?”. Są trzy kategorie działań: publiczna dyskredytacja, publiczne obrażanie i mowa nienawiści, a w każdej z kategorii – 10 poziomów oceny. Nie trzeba wyjaśniać, do jakiego stopnia subiektywnymi kryteriami w odpowiedzi na to pytanie kierują się respondenci, nie mówiąc już o kompletnym braku precyzji definicyjnej (czym jest „mowa nienawiści” albo „publiczna zniewaga”?).
Inny przykład – pytanie D10: „Czy media publiczne ignorują informacje niewygodne (sensitive) dla rządu, które jednak przekazują media prywatne?” – i tu cztery możliwości odpowiedzi: nigdy, rzadko, często, systematycznie. Jakkolwiek sam nie mam wątpliwości, że odpowiedziałbym na to pytanie twierdząco, to jednak miałbym spory problem z wybraniem konkretnej opcji.
Takich pytań jest w kwestionariuszu mnóstwo. Przy czym warto też spojrzeć na niego jako całość. Jedynie kilka spośród kilkudziesięciu pytań dotyczy konkretnie mediów publicznych, do których pod rządami PiS można mieć liczne uwagi. Lecz nawet, jeśli przyjmiemy, że ich stan jest dziś pod pewnymi względami gorszy niż był za poprzedników, to różnica – o ile oceniamy uczciwie – nie jest gigantyczna, a więc wspomniany nagły spadek o 29 pozycji nie ma uzasadnienia (pomijając wcześniej wspomniany argument, związany z czasem, gdy do spadku doszło).
Przede wszystkim jednak zdecydowana większość kwestionariusza dotyczy sytuacji medialnej w ogóle, czyli ogólnej wolności mediów, traktowanych całościowo. Pytania o radio i telewizję w zdecydowanej większości nie różnicują mediów publicznych i prywatnych. Zatem nawet przy bardzo krytycznym stosunku do obecnego stanu mediów publicznych nie widać powodu, dla którego pozycja Polski miałaby być tak niska w stosunku do tej sprzed 2015 roku – ocena samych mediów publicznych tylko jednym z wielu cząstkowych składników. A przecież, jeżeli spojrzeć na całość, prywatne, także skrajnie krytyczne wobec rządu media, działają bez problemów.
Spójrzmy też na pytania B7, B7b i B8 o wpływ publicznych pieniędzy na prywatne media i o dystrybucję tychże pieniędzy. Jeśli nawet przyznamy, że faktycznie media, ogólnie rzecz biorąc, konserwatywne z takich pieniędzy dziś korzystają, to przecież dokładnie tak samo było za poprzedniej władzy, tyle że wtedy były to inne media. A więc i tu nie ma uzasadnienia dla spadku pozycji Polski. Chyba że przyjmiemy, że ankiety wypełniają jedynie przedstawiciele strony obecnie uznającej się za pokrzywdzoną.
Spójrzmy wreszcie, co napisano o Polsce w najnowszym raporcie. Tu nie ma już nawet próby udawania, że mamy do czynienia z obiektywną oceną. Krótka notka nosi tytuł „Narastająca mowa nienawiści”, a jej początek brzmi:
Wydaje się, że nic nie jest w stanie powstrzymać konserwatywnego rządu, który przejął władzę w październiku 2015 roku, i jego determinacji, aby „odnowić Polskę” [re-found Poland] i „uczynić media na nowo polskimi”. Wolność prasy jest jedną z głównych ofiar.
Dalej mamy stwierdzenie, że „wiele osób” uważa, że za zabójstwo Pawła Adamowicza odpowiada „propaganda nienawiści” prowadzona wobec niego przez państwowe media. To teza – znów: przy całym krytycyzmie wobec mediów publicznych – co najmniej dyskusyjna, przywoływana jako oręż w politycznej wojence, bardzo daleka od jakichkolwiek obiektywnych kryteriów oceny sytuacji. Trudno powiedzieć, na jakiej podstawie oparto stwierdzenie: „Narastające nękanie [harassment] niezależnych mediów w ostatnich miesiącach wygląda coraz bardziej jak prześladowanie przez wymiar sprawiedliwości w pełnej skali”. Całe kilkuzdaniowe podsumowanie jest utrzymane w takiej właśnie, emocjonalnej i subiektywnej tonacji.
Z przykrością trzeba uznać, że indeks, tworzony przez RSF, nie spełnia nawet najogólniej definiowanych kryteriów obiektywizmu, a klasyfikacja Polski w ciągu ostatnich lat potwierdza tezy o jego czysto politycznym charakterze. Wielka szkoda, bo takie stawianie sprawy z natury rzeczy wywołuje emocje po przeciwnej stronie, naturalny odruch obronny i momentami przesadną obronę tego, co w polskich mediach, zwłaszcza publicznych, faktycznie jest nie do obrony. Tak samo jednak, jak nie do obrony jest raport RSF.
Łukasz Warzecha